W listopadzie zeszłego roku miała miejsce łatwa do zapamiętania, 222. rocznica zamachu stanu, w wyniku którego zdolny generał Bonaparte zapoczątkował 15-letni okres Konsulatu i Cesarstwa, czyniąc z Francji potęgę kontynentalną.

Dominik Szczęsny-Kostanecki

Publicysta

Jesienią 1799 roku sytuacja republiki francuskiej, rządzonej przez 5-osobowy dyrektoriat, nie przestawiała się optymistycznie. W polityce wewnętrznej dominował stan napięcia między rządem, na tyle silnym by nie dopuścić do jakobińskiego lub rojalistycznego przewrotu, a jednocześnie zbyt słabym, by zdusić ogniska oporu, na przykład niewygasłe powstanie rojalistów w Wandei. Nieuczciwość i brak odpowiedzialności za państwo sprawiały, że tolerowano chociażby poczynania sprytnych intendentów rozkradających dostawy przeznaczone dla armii. To z kolei ujemnie przekładało się na sprawność militarną państwa. Jak pisał doskonały znawca epoki, prof. Andrzej Zahorski, „wojska francuskie na kontynencie europejskim odbierały cięgi za cięgami”.

Owszem, we wrześniu generał André Masséna – późniejszy marszałek Cesarstwa – w bitwie pod Zurychem z najwyższym trudem zatrzymał i odrzucił ofensywę wojsk rosyjsko-austriackich pod dowództwem Aleksandra Korsakowa, niemniej jednak dotychczasowe zdobycze w Italii – między innymi „siostrzana” Republika Cisalpińska – zostały zaprzepaszczone. W tych okolicznościach, w październiku, w nie całkiem zasłużonej glorii niezwyciężonego do Francji powrócił ze swej egipskiej wyprawy Napoleon Bonaparte. I natychmiast zainteresował sobą ludzi, którzy dostrzegali słabość władzy wykonawczej, pragnęli ją wzmocnić, ale przede wszystkim liczyli na jej przejęcie. Jak również posiadali ku temu realne możliwości, ale brakowało im z jednej strony zdecydowania, z drugiej chorążego trzymającego sztandar, pod którym mogliby się zgromadzić. Sytuację tę dobrze podsumował Szymon Askenazy w pracy Napoleon a Polska:

„Nikt nie śmiał brać się do rzeczy, nie przez zbytek skrupułu, lecz dla braku siły. A tu spadał Bonaparte, wcielenie czynu, otoczony glorią dawnych zwycięstw i świeżej egzotycznej sławy, witany z zapałem przez stolicę, kraj, armię, jako opatrznościowy mściciel Francji za nikczemność rządu i klęskę wojenną. Stał się naraz bożyszczem tłumu, przedmiotem zabiegów stronnictw, mógł wybierać”.

PRZYGOTOWANIA

Najbliżsi obalenia Dyrektoriatu byli wówczas ex-opat Emanuel Sieyès (wym. Sijes), autor poczytnej wówczas broszury Czym jest stan trzeci, polityk według własnych słów potrzebujący „szpady”, by dokonać przewrotu, oraz jego polityczny stronnik i kolega-dyrektor Roger Ducos. Przyjęli oni następujący plan: przy pomocy szeroko fetowanego „zdobywcy Egiptu” dokonać przewrotu, doprosić Bonapartego do współudziału w rządach, a następnie zręcznie nim pokierować, by nigdy nie wyszedł poza rolę figuranta. Z perspektywy historycznej wydaje się to śmieszne, zważywszy, że poza specjalistami mało kto pamięta o Sieyèsie, czy Ducosie, o Napoleonie natomiast słyszeli wszyscy – ale tak właśnie rozumowano, zakładając, że Bonaparte może i jest zdolnym wodzem, ale pogubi się w meandrach wielkiej polityki.

O tym, że spisek zyskiwał na powadze, zaangażowane weń postaci przekonały się dość szybko, widząc akces kolejnych, wpływów osób, z których wymienić trzeba Josepha Fouché – paskudnego, ale niezwykle sprawnego ministra policji, Charles-Maurice’a de Talleyrand-Périgord, niebawem napoleońskiego ministra spraw zagranicznych – człowieka idealnie orientującego się, skąd wieje wiatr zmiany, jak również znanego ze swych homoseksualnych skłonności zdolnego prawnika Jean-Jacques’a Cambacérès’a. Nie bez znaczenia było też poparcie udzielone sprzysiężeniu przez francuskich finansistów, z których jeden wręczył Bonapartemu pół miliona franków.

Żeby zamach przeprowadzić płynnie i przy zachowaniu pozorów legalizmu, postanowiono wygenerować próżnię władzy wykonawczej poprzez samolikwidację dyrektoriatu, co z kolei miało w założeniu pociągnąć rozwiązanie dwuizbowego parlamentu złożonego z Rady Starszych i Rady Pięciuset, tak jak upadek monarchii w 1792 r. doprowadził do powołania Konwentu w miejsce Legislatywy. Pierwszy etap nie nastręczał trudności – należało jedynie skaptować trzeciego dyrektora, by stosunkiem 3:2 przegłosować wniosek o samorozwiązaniu. Bardziej problematycznie rysował się zamysł odpowiedniego pokierowania parlamentem, zwłaszcza izbą niższą, w której poważną siłę stanowili „republikańscy” jakobini.

18 BRUMAIRE’A ROKU VIII – 9 LISTOPADA 1799

Pierwszy etap procesu przejmowania władzy przez gen. Bonaparte przebiegł bez komplikacji. Nocą z 17 na 18 brumaire’a spiskowcy zawiadomili członków Rady Starszych, że nazajutrz obrady w pałacu Tuileries zaczną się wcześnie rano, o 7:30. Pierwsza oznaka bezprawności działań: „zapomniano” poinformować jawnych przeciwników wojskowej dyktatury o nowym terminie posiedzenia. W tej sytuacji Rada Starszych zebrała się w okrojonym składzie, z przytępionym instynktem samozachowawczym.

Podczas sesji grupa parlamentarzystów zaangażowanych w spisek uderzyła na alarm, odwołując się do groźby nowej rewolty (tylko w 1795 miały miejsce trzy bunty, od republikańskich nazw miesięcy zwane wydarzeniami germinala, prairiala i vendémiaire’a), która miałaby stanowić zamach na wolności obywatelskie – zdobycze roku 1789. A ponieważ rozruchy na ogół wybuchały w Paryżu, zaproponowano, by następnego dnia obrady Rady Starszych i Rady Pięciuset przenieść do pobliskiego Saint-Cloud. Przedłożono również pomysł, by wobec napiętej sytuacji powierzyć Bonapartemu dowództwo obrony stolicy. Było to o tyle zasadne, że generał już raz wykazał się zręcznością jako dowódca odpowiedzialny za stłumienie w stolicy rojalistycznego powstania roku 1795 – tym właśnie były wspomniane wyżej „wydarzenia vendémiaire’a”. Jak można było przewidzieć, wobec braku zdecydowanej opozycji oba wnioski zostały z łatwością przegłosowane.

Kolejnym sukcesem sprzysiężonych było doprowadzenie do upadku dotychczasowej władzy wykonawczej. Dwóch dyrektorów ustąpiło nie tyle dobrowolnie, ile z największą ochotą – mowa tutaj oczywiście o Sieyèsie i Ducosie. Paul Barras w zamian za ogromną łapówkę również ustąpił, wygłaszając przy tym kabotyńskie oświadczenie, że oto chętnie powróci w „zacisze prywatnego życia”. 

Rzeczywiście powrócił – i zniknął z kart historii. Wobec ustąpienia trzech z pięciu członków egzekutywa utraciła kworum, a więc i moc sprawowania władzy. Żeby jednak zabezpieczyć się podwójnie, spiskowcy umieścili pozostałych dwu dyrektorów (Gohiera i Moulina) w areszcie domowym. W ten sposób grunt pod zamach stanu został przygotowany, ale należało go jeszcze przeprowadzić. Co swoją drogą pokazuje, że przyjęta w historiografii nazwa „zamach stanu 18 brumaire’a” w istocie zaciemnia istotę rzeczy – tamtej soboty nic nie było przesądzone.

19 BRUMAIRE’A – 10 LISTOPADA

Decydujący dzień przewrotu rozpoczął się od przyjazdu deputowanych do pałacu w Saint-Cloud (ok. godzinę drogi konno z centrum Paryża). Na miejscu biwakowała zarówno niepewna politycznie gwardia parlamentarna, jak i kilka tysięcy wiernych Bonapartemu żołnierzy przyprowadzonych przez Joachima Murata. Rada Starszych oraz Rada Pięciuset, mające, przynajmniej w założeniu, odebrać dymisję dyrektoriatu, a następnie powołać rząd tymczasowy, roztasowały się, pierwsza – w Galerii Apollina, druga, z braku innego, dostatecznie przestronnego pomieszczenia – w zaadoptowanej na szybko Oranżerii, położonej na drugim końcu pałacowego skrzydła. Warto zwrócić uwagę na ten detal, ponieważ dopiero w czasach III Republiki (1870-1940) przyjęto zasadę, iż zmiana ustroju władzy wykonawczej, równoznaczna z rewizją konstytucji, wymaga sesji połączonych izb parlamentu, nad Sekwaną zwanej obecnie le Congrès. Tymczasem fakt, iż w roku 1799 francuskie rady obradowały separatim ułatwił, jak się niebawem okaże, spisek 18/19 brumaire’a, a nawet uchronił go przed klęską.

Sam Bonaparte, jak gdyby już w roli pierwszej osoby w państwie, przybył do Saint-Cloud jako ostatni, choć prawdopodobnie jeszcze przed otwarciem obrad parlamentarnych, które rozpoczęły się wczesnym popołudniem. Czy to dla zachowania pozorów legalizmu, czy też niemotywowany takimi pobudkami, ale za to w poczuciu, że przynajmniej w Radzie Starszych sprawy pójdą po jego myśli, generał czekał w kuluarach – co nie oznacza, że nie był na bieżąco informowany o przebiegu debat. W obu izbach toczyły się one cokolwiek inaczej. W niechętnej Bonapartemu Radzie Pięciuset panowało podniecenie, które osiągnęło apogeum w momencie, gdy jeden z parlamentarzystów wyraził sprzeciw wobec czającej się za drzwiami dyktatury wojskowej, a następnie zaproponował, by zgromadzeni złożyli przysięgę na wierność konstytucji dyrektorialnej. Przewodniczący izby – prywatnie rodzony brat Napoleona Łucjan – postąpił w tej groźnej chwili wyjątkowo inteligentnie. Zamiast stawiać opór, co mogłoby skończyć się wymianą prezydium, poddał wniosek pod głosowanie, a wobec jego przyjęcia – przystąpił do odbierania od posłów osobistej przysięgi, co w połączeniu z ich retorycznymi popisami dawało spiskowcom czas potrzebny na dokonanie rozstrzygnięcia w Radzie Starszych.

Tam jednak sprawy również szły opornie. Co prawda obradowano w mniejszym uniesieniu aniżeli w Oranżerii, jednak wniosek o powołanie rządu tymczasowego pod przewodnictwem bohatera kampanii włoskiej zdawał się pogrążać w odmętach jałowych dyskusji. W pewnym momencie Bonaparte nie wytrzymał: w najwyższym stopniu podniecony, wypowiadając słowa „trzeba z tym skończyć”, z impetem wkroczył na salę posiedzeń. Wydarzenia zaczęły odtąd dziać się w przyspieszonym tempie – i wbrew pierwotnym założeniom.

Samo wejście wojskowego, który z formalnego punktu widzenia był „jedynie” komendantem obrony Paryża – ale przecież nie Saint-Cloud – wywołało pomruk niezadowolenia. Gdy minął pierwszy szok, generał wystąpił z przemową. Jak zgodnie zaświadczają źródła pamiętnikarskie, szło mu źle, co chwila pomagał sobie sloganami w rodzaju: „jesteście na wulkanie”, „ojczyzna w niebezpieczeństwie”, podobno źle – tzn. po korsykańsku – akcentował wyrazy. Na pytania przewodniczącego Lemerciera znowuż odpowiadał komunałami o odniesionych zwycięstwach, o narastającym wzburzeniu, wreszcie: o pogwałconej przez parlamentarzystów konstytucji. Tego było już za wiele. Z sali poczęły płynąć okrzyki: „Cezar”, „Cromwell”, „tyran” – hasła wskazujące na przekonanie o zagrożeniu republiki i mogące doprowadzić jeśli nie do powtórki id marcowych, to przynajmniej do aresztowania ambitnego generała. Być może z pomocą przyszedł mu przyjaciel Louis Bourrienne, który w swych zapiskach utrzymuje, iż chcąc zapobiec ostatecznej kompromitacji Bonapartego, delikatnie, acz zdecydowanie wypchnął go na zewnątrz.

Warto w tym momencie zatrzymać się na chwilę. Cytowany we wstępie historyk Andrzej Zaorski twierdzi, że nieudany występ przed izbą wyższą stanowi dowód oratorskiej słabości Bonapartego. Nie zgadzam się z tak sformułowaną tezą. Późniejszy konsul i cesarz nie był wówczas głową państwa: jeśli przemawiał, czynił to, zwracając się do ludzi swojego pokroju, czyli do żołnierzy. Oczywiście, historia zapamiętała Napoleona nie tylko w roli wielkiego wodza, ale również jako prawodawcę, reformatora, mecenasa, czy wreszcie rozdawcy europejskich tronów – jednak w odniesieniu do listopada 1799 wszystkie owe niewojskowe zasługi jeszcze nie zaistniały, bo nie miały jak. Wypominanie generałowi artylerii, w dodatku nad wyraz podnieconemu, dla którego francuski, co trzeba podkreślić, nie był językiem ojczystym, że nie potrafił przekonać grupy 250 ludzi bądź co bądź wykształconych, w znacznej mierze biegłych w retoryce prawników, grzeszy z jednej strony projekcją wsteczną, czy też, jak kto woli, anachronizmem, z drugiej, nie uwzględnia okoliczności, w których nawet sprawny orator mógłby się pogubić. Nie należy zapominać, że dzień wcześniej, przy braku napięcia i wrogo nastawionego otoczenia, ale za to kierując swoją przemowę do żołnierzy – wywołał u nich powszechny entuzjazm.

Opuściwszy Galerię Apollina, Bonaparte skierował się na posiedzenie Rady Pięciuset. O ile w Radzie Starszych nie wypadł najlepiej, o tyle członkowie izby niższej w ogóle nie pozwolili mu dojść do głosu. Wnet rozległy się okrzyki podobne do tych padających uprzednio, ale, jak należy wnioskować, zmultiplikowane i bardziej agresywne – a przy tym coraz bardziej niebezpieczne w treści: najpierw zażądano dymisji generała, chwilę później: powrotu obu izb do Paryża, w końcu: wyjęcia Bonapartego spod prawa. Gdyby ten ostatni postulat został zrealizowany i doprowadzony do logicznego końca, bohater Włoch i Egiptu prawdopodobnie poniósłby śmierć tego samego dnia. Nie byłoby konsulatu i cesarstwa, konkordatu, Kodeksu Cywilnego, Austerlitz, pogromu Prus, Księstwa Warszawskiego, wojny z Rosją; książę Józef resztę życia zmarnowałby na opróżnianiu butelek z alkoholem, graniu w karty i uwodzeniu pięknych kobiet. Mazurek Dąbrowskiego nie stałby się hymnem odrodzonej Rzeczpospolitej. Jeśli kiedykolwiek „bóg wojny” mógł skończyć na gilotynie albo przed plutonem egzekucyjnym, to najpierw w czasie rewolucji, kiedy trafił do więzienia jako stronnik młodszego Robespierre’a, a następnie tu, w Oranżerii.

Jak jednak wiemy, Bonaparte nie skończył wówczas w charakterze skazańca, ale w fotelu konsula. Złożył się na to szereg czynników, postaramy się wymienić najistotniejsze. Po pierwsze, o czym już wspomniano, izby parlamentu obradowały rozłącznie – gdyby zjednoczyły się w rodzaj zgromadzenia narodowego, prawdopodobnie przewodniczącym posiedzenia nie zostałby Łucjan, ale nienależący do spisku a jednocześnie rzutki intelektualnie Lemercier ze swoimi ostrymi, jak brzytwa pytaniami, które dobiłyby zmieszanego generała. Obecność jakobinów z Rady Pięciuset mogła dodatkowo skłonić nieprzekonanych Starszych do bardziej zdecydowanego sprzeciwu wobec ustanowienia rządu tymczasowego. Gdyby do tego – na okoliczność tę zwrócił uwagę Jean Tulard – znalazł się podówczas odważny i cieszący się posłuchem, wierny republice generał – wojsko stanęłoby przeciw Bonapartemu i na wypadek rozruchów rozstrzygnęło sprawę na korzyść dotychczasowego porządku.

Ale nawet gdyby izby obradowały rozłącznie, to i tak cały spisek mógłby rozlecieć się, niczym domek z kart. Szczęściem Bonaparte wszedł do Oranżerii w towarzystwie ochroniarzy, którzy w krytycznym momencie wzięli go pod pachę i dosłownie wynieśli na zewnątrz. Nie wiadomo, czy istotnie jakiś naśladowca Brutusa zamachnął się nań nożem – grunt, że argumentu tego użyto później, w celu pacyfikacji Rady Pięciuset. Łucjan – główny bohater 19 brumaire’a – walczył dosłownie o każdą minutę, by nie dopuścić do głosowania wniosku o postawienie brata poza prawem, a gdy zorientował się, że nie może już dłużej naciskać na hamulec, ostentacyjnie zrzucił togę, po czym również opuścił salę – pozostawiając zgromadzonych w stanie najwyższego osłupienia. Według części historyków Napoleon kompletnie stracił wówczas głowę i być może myślał już tylko o ucieczce. W tej wersji wydarzeń miał się wówczas pojawić Talleyrand z fałszywą informacją, jakoby Rada Pięciuset już wyjęła go spod prawa. Psychologiczna sztuczka podziałała: Napoleon odzyskał wolę walki.

Wydarzenia przeniosły się teraz na zewnątrz pałacu. Łucjan Bonaparte zwrócił się do gwardzistów, tłumacząc im w krótkich, ale dobrze dobranych słowach, że oto przedstawiciele republiki okazali się przedstawicielami sztyletu. W tym momencie pokazał zakrwawioną twarz Napoleona, co wywołało pewien skutek, jednak żołnierze wciąż się wahali. Widząc niezdecydowanie, Łucjan wyciągnął szpadę, zmierzył ją w pierś brata i oznajmił, że sam pierwszy go przebije, jeśli ten pogwałci prawa republiki. Trudno dziś uwierzyć, że ta bałamutna deklaracja przekonała gwardzistów – ale tak się właśnie stało, żołnierze ci opowiedzieli się za generałem. Chwilę później do akcji wkroczyli przyszły dowódca wyprawy na San Domingo – Charles Leclerc i rozwścieczony do czerwoności Murat. Na czele kilkudziesięciu rosłych grenadierów i przy akompaniamencie werbli wkraczali teraz do Oranżerii. Deputowani próbowali protestować, nieśmiało wykrzykując hasła w obronie republiki, ale na rozkaz Leclerca: „wyrzucić mi te hołotę” zbili się w kącie pomieszczenia, a następnie – jak głosi plotka – podwijając togi, zaczęli wyskakiwać przez okna i uciekać.

Zamach stanu stał się faktem, ale dla lepszego efektu chciano go jakkolwiek „zalegalizować”. Przeprowadzenie stosownej uchwały w Radzie Starszych nie nastręczało problemu – jej członkowie, do protestu już nieskorzy, znajdowali się na miejscu. Wszelako potrzebny był jeszcze placet rozproszonych przedstawicieli Pięciuset. By go uzyskać, pozbierano z ogrodu, a nawet z drogi prowadzącej do Paryża – jak widać uciekano w popłochu – kilkudziesięciu ludzi, którzy szczękając zębami z zimna, a może i ze strachu, nie stawiając najmniejszego oporu, przegłosowali wniosek o powołaniu triumwiratu złożonego z konsulów (wzorce rzymskie dobrze widoczne, jakkolwiek stosowane z pewną dowolnością): Bonapartego oraz Sieyèsa wespół z Ducosem. Dwaj ostatni zostali niebawem odsunięci i zastąpieni zwolennikami pierwszego – pisanego zarówno małą, jak i wielką literą.

Tak rozpoczął się 15-letni, niezwykle brzemienny w wydarzenia okres dziejów świata, zwłaszcza Europy, zwany epoką napoleońską.

Dominik Szczęsny-Kostanecki