410 lat temu, 29 października 1611 r., na Zamku Królewskim w Warszawie miała miejsce podniosła uroczystość: zdetronizowany car Wasyl IV wraz z braćmi Dymitrem i Iwanem Szujskimi, idąc do niewoli, złożyli królowi polskiemu hołd (homagium). Osobliwie pokonany władca zarzekał się, że już nigdy więcej Moskwa na Rzeczpospolitą nie napadnie. I chociaż tryumf nad groźnym sąsiadem ze wschodu wydawał się zupełny, w istocie były to fajerwerki, w blasku których oddalała się dziejowa szansa realnego zdyskontowania wcześniejszego o rok zwycięstwa pod Kłuszynem.
Popularny w Polsce pogląd historiograficzny głosi, iż rodzime dzieje – szczególnie w epoce przedrozbiorowej – stanowią wiązankę niewykorzystanych szans. Owa marnacja nie tylko potencjału, ale i czynów samych miałaby stanowić jeden z kluczy służących do rozkodowania polskiego losu. Koncepcję te szeroko rozwinął m.in. Stanisław Ignacy Witkiewicz zwany Witkacym – autor nieszczędzący dawnym Polakom słów krytyki, nigdy jednak potępienia, czy szyderstwa, jak miało to miejsce po upadku komunizmu w ramach tzw. pedagogiki wstydu.
W takim ujęciu zwyczajowo podnosi się przykład niewykorzystania polsko-litewskiego zwycięstwa pod Grunwaldem 1410, wiktorii orszańskiej 1514, odsieczy wiedeńskiej 1683, czy kolejnych bitew powstania listopadowego / wojny polsko rosyjskiej 1831. Jak zwykle, da się w tego typu zestawieniach wyodrębnić plewy i ziarna. I jeśli z różnych względów trudno byłoby lepiej zdyskontować Grunwald ponad to, co zostało zrobione (a zrobione zostało, bagatela, to, że złamano potęgę Zakonu Krzyżackiego), o tyle wojna polsko-rosyjska 1609-1618, osobliwie zaś jej „początek i progres”, a więc owoce lat 1609-1611 stanowią przykład szansy zmarnowanej w sposób koncertowy. Szansy, która – gdyby ją urzeczywistnić – nie tylko stałaby się game changerem w wymiarze militarnym, czy militarno-politycznym, ale wręcz dawałaby realną nadzieję na cywilizacyjne przeobrażenie Moskowii i jej mieszkańców.
Dlaczego zatem cała impreza wzięła w łeb? Rzeczywistość nigdy nie jest monokazualna, ale gdyby trzeba było wskazać jeden najważniejszy powód takiego obrotu spraw, należałoby powiedzieć (i zrobić to stanowczo): to dlatego że na polskim tronie zasiadał wówczas idiota, lub, jak nieco bardziej elegancko powiada Paweł Jasienica, „sługa doktryn”. Oddajmy głos Maciejowi Rosalakowi, 15 lat temu, w dodatku historycznym do „Rzeczpospolitej” piszącego o Zygmuncie III w sposób następujący:
„Za tego króla skończył się złoty wiek wielkiego kraju, zasobnego i ludnego, rozwijającego się we wszelkich dziedzinach, w którego życiu publicznym przejawiały się nieznane gdzie indzie postawy obywatelskie. Nastało stulecie wojen. Zaczynało się ono nawet dosyć pomyślnie, ale kończyło się ruiną, która zapowiadała upadek państwowości w wieku następnym”.
Jak w dobrze pod względem dramaturgicznym skonstruowanej opowieści, dla kontrapunktu potrzeba również bohatera pozytywnego. W omawianym okresie, w Polsce nazywanego „dymitriadami” i wojną moskiewską, a w Rosji – „wielką smutą”, był nim Stanisław Żółkiewski, w roku 1609 od dwóch dekad hetman polny koronny, po śmierci Jana Zamoyskiego de facto piastujący godność hetmana wielkiego koronnego. De facto, ale nie de iure, albowiem wskutek braku królewskiego zaufania przyszło temu wielkiemu wodzowi oczekiwać zatwierdzenia nominacji na głównodowodzącego do czasu zaangażowania się w sprawy turecko-tatarskie. Nieufność ta brała się stąd, iż pradziad Jana Sobieskiego zrobił karierę u boku skonfliktowanego z monarchą Jana Zamoyskiego i jako człowiek tegoż był postrzegany. Jednakowoż, jako najwybitniejszy wojennik dwóch pierwszych dekad XVII w. człowiek to dla Zygmunta niezbędny. Z tego napięcia wyniknął dla Rzeczpospolitej cały szereg nieporozumień i paraliżów.
Nas w tym kontekście najbardziej interesują stosunki z państwem moskiewskim…
Historia niniejsza bierze swój początek w roku 1603, kiedy to w Brahiniu na Białorusi pojawił się człowiek – najprawdopodobniej zbiegły mnich – podający się za cudem ocalonego carewicza Dymitra, najmłodszego syna Iwana Groźnego, w rzeczywistości zmarłego jeszcze w XVI w. Wywiązała się z tego awantura, która, dzięki poparciu polskiej magnaterii oraz niezadowoleniu Moskwicinów rządami Borysa Godunowa pozwoliła przebierańcowi sięgnąć po czapkę Monomacha.
Wprawdzie nowy władca nie utrzymał się na tronie nazbyt długo, to jednak pojawił się precedens pozwalający wszelkiej maści intrygantom i awanturnkom, a czasem nawet patriotom (rozumującym opacznymi kategoriami) przekonać się, iż zbierając kilka tysięcy żołnierzy i licząc na łut szczęścia, można pokusić się o zdobycie Moskwy. Kiedy zatem wypłynął drugi godny odnotowania samozwaniec – w sumie było ich kilkunastu – pojawiła się w tym względzie nowa sposobność. Nowy oszust, jak dowcipnie powiada Żółkiewski, „do pierwszego niczem (oprócz tego, że człowiek) niepodobny”. „Jednakże – jak relacjonuje dalej hetman – dla wstrętu przeciwko Szujskiemu chwycili się go radzi Siewierzanie, przymieszali się do nich Wielogłowscy z Miechowickim, potem kniaź Roman Rożyński przyjściem swym tym bardziej wzmógł partes tego drugiego szalbierza”.
Tymczasem carowi, zmagającemu się już nie tylko z drugą dymitriadą, ale i z żywiołowym powstaniem Bołotnikowa, grunt zaczął się palić pod nogami. Ratunek dostrzeżono w sojuszu ze Szwecją, która pod rządami Karola IX Sudermańskiego również miała niewyrównane rachunki z Polską.
Zygmunt III uznał ów alians za casus belli. Przyszło mu to tym łatwiej, że już wcześniej część bojarów wypytywała go o możliwość oddania królewicza Władysława (późniejszego Władysława IV) na władcę Moskwy. Oczywiście pierwszy z Wazów na polskim tronie ani myślał dzielić się władzą nad tak potencjalnie potężnym państwem ze swym synem – zamyślił więc samemu kreować się carem. Jednakże dla Moskiwicinów to nie było wszystko jedno: sługa doktryn odpadał w przedbiegach właśnie ze względu na swój dogmatyczny i polityczny katolicyzm. Co innego Władysław – już wówczas znany z poglądów, które dzisiaj określilibyśmy jako bardziej liberalne.
,Nasuwa się pytanie, dlaczego w ogóle miałby to być ktoś z polskiej „dynastii”? Pewnej wskazówki udziela nam tu, przenikliwy na ogół Żółkiewki: „jako to bywa, gdy równego [mowa o Wasylu IV – przyp. DSK] fortuna nagle wyniesie, od tych, co go w równości z sobą widzieli, nie bywa bez zazdrości. Chcieli niektórzy elekcję wolną mieć po naszemu, za czym potem od Szujskiego byli karani, który spraktykowawszy sobie mir i strzelce, tych, którzy się odzywali z elekcją, zatłumił”.
Trzy sprawy w powyższym fragmencie powinny być dla nas ważne po latach. Po pierwsze: mimo skażenia rosyjskiej kultury politycznej dziedzictwem państwa patrymonialnego i niewoli mongolskiej pewne odruchy demokratyczne (jak twierdził Lelewel, właściwe niegdyś całej Słowiańszczyźnie) przetrwały. Po wtóre, można w ciemno argumentować, że ci spośród bojarów – a zapewne również i dworiaństwa – którzy optowali za wolną elekcją, jednocześnie widzieliby na moskiewskim tronie polskiego władcę – ponieważ był on najlepszym, a w zasadzie jedynym gwarantem tej i innych swobód obywatelskich, tak jaskrawo pogwałconych podczas niedawnych, bądź co bądź rządów Iwana Groźnego.
Zygmunt III Waza pod Smoleńskiem – Dolabella et husaria
Po trzecie wreszcie, jak w soczewce widać tutaj POLITYCZNY PROGRAM ŻÓŁKIEWSKIEGO, z jednej strony będącego intelektualnie władnym dostrzec pojawiającą się na Wschodzie, na razie widmowo, nadzieję – mówiąc językiem współczesnym – normalizacji stosunków między władzą a poddanymi, z czasem być może przeobrażonymi w obywateli; z drugiej strony – mającego pomysł, jak projekt ten wcielić w życie.
I kiedy po zwycięskiej bitwie pod Kłuszynem (4 lipca 1610 r.), w której 7 tys. żołnierzy Rzeczpospolitej, głównie pancernych i husarzy, przy osłonowych działaniach Kozaków – pobiło na głowę od 33 do 38 tys. Moskwicinów i występujących obok nich 8 tysięcy najemników szwedzkich, kiedy po tej wiktorii doszło do pertraktacji, Zółkiewski, okazawszy przed chwilą kunszt wojskowy najwyższej próby, miał teraz objawić całą swą przenikliwość polityczną. Niczym Napoleon podczas I kampanii włoskiej podpisujący za plecami Dyrektoriatu umowy o charakterze międzynarodowym, hetman koronny zawarł z bojarami układ, na mocy którego Wasyl Szujski został zdetronizowany, na jego miejsce carem został obrany królewicz Władysław, na Kremlu zaś rozłożyła się polska załoga.
Stanisław Żółkiewski (1547-1620) – zdobywca Moskwy
Bitwa pod Kłuszynem, Szymon Boguszowicz (or. 1620)
Rok 1610. Żółkiewski pod Kłuszynem. Obraz żytomierskiego malarza Pawła Gusiewa (2021 r.), wykonany na zamówienie Polskiego Centrum Medialnego „Jagiellonia”, wszystkie prawa zastrzeżone, kopiowanie i rozpowszechnianie obrazu jest zabronione
Trzeba powiedzieć bardzo wyraźnie: Żółkiewski nie realizował w tym momencie wytycznych płynących z Krakowa, czy Warszawy, ale, mówiąc językiem legalizmu, dopuścił się samowoli. Mówiąc jednak językiem polskiej racji stanu, pragnął zamocować na Kremlu władcę dającego poważną rękojmię nawiązania poprawnych stosunków z Rzecząpospolitą, a także pozwalającego żywić nadzieję na cywilizacyjną sanację tego przegniłego moralne państwa.
Przywołajmy naszą wcześniejszą myśl: to, co nastąpiło potem, mogło się ówczesnym wydawać rzuceniem Moskwy na kolana. Oto zwycięski hetman i mądry polityk, poprzez ustawiony u wylotu Krakowskiego Przedmieścia łuk tryumfalny, wzorem rzymskich wodzów, prowadzi braci Szujskich, w tym obalonego cara, do Sali Senatorskiej Zamku Królewskiego przed oblicze króla… Jak pisał nieodżałowany Józef Szaniawski:
„Nastąpił moment kulminacyjny – oczekiwany przez wszystkich hołd ruski. Car Rosji schylił się nisko do samej ziemi, tak, że musiał prawą dłonią dotknąć podłogi, i sam pocałował środek własnej dłoni[…] Z kolei wielki kniaź Dymitr, dowódca pobitej przez wojsko polskie pod Kłuszynem armii rosyjskiej, upadł na twarz i uderzył czołem przed polskim królem i Rzecząpospolitą, a następnie złożył taką samą przysięgę, jak car. Wielki kniaź Iwan też upadł na twarz i trzy razy bił czołem o posadzkę Zamku Królewskiego, po czym złożył przysięgę, a na koniec rozpłakał się na oczach wszystkich obecnych”.
Po skończonej ceremonii bracia Szujscy zostali odstawieni wpierw na Mokotów, następnie zaś do zamku w Gostyninie na Mazowszu. Niedługo mieli bawić w polskiej – wyjątkowo lekkiej – niewoli. Już w roku następnym wszyscy zostali zamordowani – prawdopodobnie przez agentów Moskwy, działających w imię źle pojętej racji stanu.
Carowie Szujscy na sejmie warszawskim, szkic do obrazu, Jan Matejko
Stanisław Żółkiewski przedstawia królowi Zygmuntowi III i królewiczowi Władysławowi na sejmie 1611 r. pojmanych carów Szujskich, kopia według Tomasza Dolabelli z kolekcji w zamku w Podhorcach
Stanisław Żółkiewski przedstawia królowi Zygmuntowi III i królewiczowi Władysławowi na sejmie 1611 r. pojmanych carów Szujskich, sztych Tomasza Makowskiego według Tomasza Dolabelli
Hołd carów Szujskich, Jan Kanty Szwedkowski
Carowie Szujscy wprowadzeni przez hetmana Stanisława Żółkiewskiego na sejm warszawski przed króla Zygmunta III, Jan Matejko, 1853
Hołd moskiewski 1611 r. Obraz żytomierskiego malarza Jurija Dubinina (2021 r.), wykonany na zamówienie Polskiego Centrum Medialnego „Jagiellonia”, wszystkie prawa zastrzeżone, kopiowanie i rozpowszechnianie obrazu jest zabronione
Z „hołdu ruskiego” nie zostało nic, prócz wdzięcznego wspomnienia, w blasku którego wczoraj i dzisiaj można ogrzewać narodową dumę. O wiele większą stratą było niepowodzenie operacji zainstalowania młodego Wazy na moskiewskim tronie. Wszystko przez upór jednego człowieka, wpierw ani myślącego podzielić się władzą z synem, wreszcie: niechcącego słyszeć o tym, że królewicz miałby zostać koronowany w obrządku prawosławnym – bo taki warunek stawiali bojarzy.
Dla Henryka IV Paryż wart był mszy, kilkanaście lat później dla Zygmunta III Moskwa niewarta była prawosławnej ceremonii…
Smutny epilog tamtej rozgrywki stanowiła tzw. wyprawa królewicza Władysława, zorganizowana celem „odzyskania” dlań moskiewskiego tronu. Mimo iż dowodzona przez podobnie utalentowanych wodzów, Jana Karola Chodkiewicza i Piotra Konaszewicza Sahajdacznego nie przyniosła oczekiwanego rezultatu. Po wypędzeniu polskich interwentów w listopadzie 1612 r. moskiewskie społeczeństwo i elity nie chciały już słyszeć o władcy rodem z Rzeczpospolitej. Powtórzmy: szansa zamajaczyła – i przepadała. Czy wobec powyższego Zygmunt III naprawdę zasługuje na to, by wieńczyć kolumnę stojącą w jednym z węzłowych punktów Warszawy?
Dominik Szczęsny-Kostanecki
ZOBACZ WIDEO:
Polacy poddają się na Kremlu. Obraz Ernesta Lissnera
Minin i Pożarski, obraz Michaiła Scottiego
Epitafium Jana i Stanisława Żółkiewskich w kościele św. Wawrzyńca w Żółkwi