Szarża pod Somosierrą to jedno z najbardziej rozpoznawalnych, efektownych i brzemiennych w skutki polskich zwycięstw militarnych wieku XIX. Hiszpański wyczyn szwoleżerów Gwardii doczekał się nie tylko licznych opracowań monograficznych, ale również stanowił pożywkę dla artystów – głównie pióra i pędzla. Od samego też początku szarża wywoływała namiętne spory – w tym te o największym ciężarze gatunkowym.
Przypadające w tym roku dwie ważne rocznice: dwusetna zgonu Cesarza Francuzów oraz setna pokoju ryskiego, symbolicznie wieńczącego lata obrony przywróconej do życia Rzeczpospolitej dają solidny asumpt, by w oparciu o dotychczasową dyskusję na nowo przemyśleć kwestię „Napoleon a Polska”. Jedno z podstawowych pól tej wielowektorowej debaty stanowi szarża pod Somosierrą – wydarzenie historyczne, a zarazem „miejsce pamięci”.

Napoleon Bonaparte, cesarz Francuzów
Dlaczego właśnie ona? Wydaje się, że jej ocena – zwłaszcza ta najważniejsza, moralna – w wymiarze jednostkowym wciąż dzieli rodzimą opinię publiczną bardziej niż inne wydarzenia epoki. I tak na przykład stosunek do wysłania polskich legionistów na San Domingo z różnych względów spotyka się z potępieniem, z kolei wyprawa na Rosję, a bardziej jeszcze zgoda na proklamację Królestwa Polskiego cieszy się zrozumiałą sympatią. Z Somosierrą sprawa ma się inaczej: szarża dokonała się w dwuznacznym kontekście historycznym (Księstwo Warszawskie już istnieje, ale nikogo nie satysfakcjonuje) i etycznym (czy można walczyć o niepodległość, tłumiąc narodowe powstanie Hiszpanów?). Wobec upadku Napoleona szczególną rolę odegrał dylemat drugi, wyrażony już w 1815 przez poetę Kantorberego Tymowskiego: „czemuż tak piękny wawrzyn krew bliźniego plami? /gromiliśmy nieszczęsnych, nieszczęśliwi sami”. Jakkolwiek piękny, był to jednak głos w swym umiarkowaniu dość odosobniony, na ogół bowiem – zwłaszcza w publicystyce – obierano stanowiska skrajne.
Na powyższy konflikt racji nakłada się inny – szczególnie wyraźny w PRL-u. Chodzi, najkrócej rzecz ujmując, o cywilizacyjną przynależność Polski. My z Napoleonem, a w roku 1939 z zachodnimi Aliantami? A może jednak my z Aleksandrem, czytaj: ze Związkiem Radzieckim? Wschodem Zachodu być winniśmy, czy zachodem Wschodu? Czym innym bowiem odebrać z rąk Cesarza Księstwo Warszawskie – namiastkę państwowości, zawszeć lepszą niż polityczny niebyt; czym innym, świadomie wstępując do Gwardii, liczyć się z koniecznością zagranicznej walki za sprawę w nieoczywisty sposób „naszą”. Opinie na ten temat, bardzo nierówne ilościowo, potrafiły się wzajemnie wykluczać. Andrzej Niegolewski, uczestnik szarży i pamiętnikarz upatrywał w hiszpańskiej wojnie Napoleona element walki z europejskim ancien régime’m, który łatwo pogodził się z rozbiorami Rzeczpospolitej. Nad trumną bohatera (dosłownie) Tytus Działyński replikował, że całe przedsięwzięcie nie służyło nam, ale „tyranowi” i w związku z tym wolałby żegnać Niegolewskiego jako weterana strony przeciwnej!
Niepoślednią rolę w somosierrskiej dyskusji odgrywa następny nierozstrzygnięty (nierozstrzygalny?) spór. Widzimy apologetów wojennego męstwa, świadczącego o umiłowaniu Ojczyzny. Józef Załuski, kolejny szwoleżer-pamiętnikarz, przekonywał w swych wspomnieniach, iż „narodu naszego honor był na popisie”. W tym ujęciu ofiara zdrowia, a nawet życia służy wyższemu celowi – pierwszemu po Bogu obowiązkowi Polaka. Takiemu podejściu sprzeciwiali się rzecznicy oszczędzania narodowej krwi dla ważniejszych celów. Bodaj najwybitniejszy historyk emigracji polistopadowej, Joachim Lelewel w latach 30. XIX wieku argumentował: „ta okropna wojna, wyciągnęła z Polski jej synów za dalekie góry i zostawiła ich własną ziemię prawie bez obrony w chwili najścia arcyksięcia Ferdynanda [podczas wojny w 1809 r. – DSK]”. Na marginesie dodajmy, że spór ten stanowił pochodną pytania o ocenę politycznych wyborów: Kościuszki nakazującego wstrzemięźliwość dopóki Polska nie zostanie odbudowana w granicach z 1772 r. i ks. Józefa, symbolizującego napoleońskiej opcji dozgonną wierność.

Bitwa pod Somosierrą, na obrazie Horace’a Verneta
Powyższemu rozszczepieniu narracji towarzyszyło pytanie, czy odniesione pod Somosierrą straty należy uznać za niewielkie, wpisane niejako w ryzyko zawodowe, czy też w listopadzie 1808 r. doszło do hekatomby, która aż prosi się o epitet „niepotrzebnej”. I chociaż w poważnej debacie niewiele dało się uczynić wobec siły faktów przytoczonych przez kronikarza pułkowego Pierre’a Dautauncourt’a, piszącego o czterech poległych oficerach, w sumie zaś o 57 zabitych i rannych, to przykładano te liczby do różnych punktów odniesienia: wzmocnionej kompanii (realna siła uderzeniowa), szwadronu (siła nominalna), pułku, a nawet całej armii napoleońskiej gotującej się do zdobycia Madrytu. Dyskutujące strony próbował pogodzić Marian Brandys, o ubytkach pisząc w następujący sposób: „stanowiło to prawie 50% stanu liczbowego szarżujących [pododdziału liczącego 125 osób – DSK] – a więc straty olbrzymie. Niemniej jednak było to najtańsze ze wszystkich dotychczasowych zwycięstw napoleońskich”.
O ile zagadnienia poległych, liczby i sposobu rozmieszczenia hiszpańskich armat, jak również liczebności wrogich wojsk pozostawały w sferze historycznej realności, o tyle obok nich powstawały legendy, dla których trudno znaleźć źródłowe uzasadnienie. Któż nie słyszał zrośniętego z Somosierrą powiedzenia „pijany jak Polak”, sugerującego, że nikt trzeźwy nie poważyłby się szarżować w tamtych warunkach? Według tradycji, miałoby ono stanowić echo domniemanego okrzyku Napoleona: „chciałbym, żeby wszyscy moi żołnierze byli tak pijani”. Genezę owych bon-motów próbowała zbadać Anna Chruścińska w artykule „Saoul comme un Polonais…”, jednak doszła do wniosku, że pamięć o okolicznościach ich powstania uległa zatraceniu. Podobnie, jak powtarzana do dzisiaj anegdota, jakoby Kozietulski, zagrzewając swych podkomendnych, wrzasnął: „naprzód psiekrwie, Cesarz patrzy”. Przywołał ją jednak Wacław Gąsiorowski w poczytnym Huraganie… i tak już zostało.
Powyżej omawiane kontrowersje – owocujące różnymi rodzajami pamięci – nawet ta dotycząca miejsca Polski w Europie mieściły się jednak w obrębie tradycyjnej kultury. Spierano się o sensowność walki na hiszpańskiej ziemi, jednak co do zasady nie podważano zasadności jej heroicznego paradygmatu. Co najwyżej umniejszano skalę szwoleżerskiego bohaterstwa, sugerując – jak uczynił to Juliusz Falkowski – że za prawdziwych ojców zwycięstwa należy uznać konie, które w swej narowistości, chcąc nie chcąc, zaprowadziły jeźdźców na szczyt przełęczy. Nawet lewicujący Broniewski w swej apologii zmagających się z Frankistami sił republikańskich mierzył dzielność obrońców Madrytu zażartością zdobywców Somosierry, wysługujących się – rzecz jasna – „burżuazyjnemu” Napoleonowi.
Niechlubny przełom przyniosło dopiero nadejście komunizmu. Już na samym początku utrwalania „władzy ludowej” ppłk Adam Korta, dokonując bilansu legendy napoleońskiej nad Wisłą, przekonywał: „wytwarza się romantyka walki nieprzemyślanej, wielkiej przygody w dalekich krajach. Wytwarza się romantyka wspaniałej szarży kawaleryjskiej…”.

Wzięcie jeńca na przełęczy
Stąd już niedaleko było do jednego z najbardziej „niepoczciwych” sądów, jakie kiedykolwiek wygłoszono: „co te bohaterskie niedouki jak Kozietulski mogłyby zrobić dla kraju – w kraju?” Na szczęście, jeszcze w PRL-u poglądy te zaczęto zbijać – i to po obu stronach barykady. Obok Brandysa, czy Łysiaka, głos zabrał Zbigniew Załuski. Czy to dla obrony żołnierskiego honoru, czy dla udowodnienia historycznego continuum między dawną a ówczesną Polską – jedno jest pewne: odrzucał koncepcję „kozietulszcyzny”, pisząc: „nie ośmieszajmy czynu szwoleżerów, którzy choć mylili się w ocenie Napoleona, to[…] wiedzieli, że człowiek winien jest coś nie tylko sobie, ale i innym – społeczeństwu, narodowi”.
Słowa te stanowią swoistą pointę niniejszej opowieści. Obecny bowiem stan recepcji Somosierry można w przybliżeniu opisać formułą „ojczysty panteon – ojczyste spory”. Obroniliśmy poświęcenie szwoleżerów – dzięki głosom krytycznym wciąż spieramy się o jego wymowę.
Dominik Szczęsny-Kostanecki
Materiał ukazał się pierwotnie w czasopiśmie „w Sieci Historii”, nr 5-6/2021 (96-97)

Kapitulacja Madrytu, mal. Antoine-Jean Gros