Wczoraj mieliśmy jeszcze jedną rocznicę – 19 października 1813 roku zginął ks. Józef Poniatowski. To postać prawdziwie symboliczna dla całej epoki napoleońskiej w Polsce. Był ministrem wojny i de facto pierwszą osobą w Księstwie Warszawskim. Zapisał wspaniałą kartę w wojnie z Austrią w 1809 i próbie odbudowy Rzeczpospolitej podczas marszu Napoleona na Moskwę, ale historyczną nieśmiertelność zapewniło mu co innego.
Po przegranej przez Napoleona bitwie pod Lipskiem, polskie wojska osłaniały odwrót sojuszników. Przy przeprawie przez niewielką rzekę (Elsterę), ranny książę Józef – nie chcąc się poddać – skoczył z koniem do rzeki i utonął. Oczywiście to historia nieco ubarwiona, ale to ona stworzyła mit – legendę narodową, która zaprowadziła Poniatowskiego (już jako konny pomnik) przed Pałac Prezydencki w Warszawie.
Ci którzy walczą z „romantycznymi mitami” i postawami Polaków, to Poniatowskiego powinni wziąć na cel – do końca „wierny przysiędze”, której honor nie pozwala złamać. Okazało się jednak, że późniejsi jego naśladowcy (powstańcy z lat 1830-31 i 1863-64) odłożyli się w pamięci i sporach ideowych mocniej, a on sam pozostał nieco z boku tych sporów: „Bić się czy nie bić” za Niepodległą?
Dla mnie inna sprawa była tu od dawna ciekawa.
Sto lat później, podczas I Wojny Światowej, kiedy ofensywa rosyjska podchodziła pod Kraków, Józef Piłsudski zastanawiając się co robić, przywołuje postać Józefa Poniatowskiego (cytuję z pamięci: „nie chciałem losu Poniatowskiego [odwrót z Ojczyzny, śmierć na obcej ziemi] tym bardziej, że i Napoleona nie miałem za sobą”. Właśnie „Napoleona” – „Napoleonowie” w naszych dziejach.
Nasze trudne położenie geopolityczne powoduje, że rozglądamy się za siłą zewnętrzną, która nam pomoże, broniąc nas na wschodzie i na zachodzie zarazem. Napoleonowie zdarzają się, ale są w naszej historii jak spadająca gwiazda – rozbłysną i znikają – a my pozostajemy na kolejne dziesięciolecia, sam na sam z naszymi problemami.
To nie ważne, czy ewentualny nasz wybawca to Napoleon I, czy Donald Tramp – są daleko. Trzeba wykorzystywać ich obecność, ale pamiętać, że tak jak zjawili się u nas niespodziewanie, tak mogą niespodziewanie zniknąć. Musimy doprowadzić do tego, żebyśmy już ich nie potrzebowali. Jeśli nie, to pozostanie nam wybór: albo los dumnego księcia tonącego w jakiejś rzeczce na obczyźnie, albo pragmatyków tego czasu czapkujących carowi Aleksandrowi I.
Wobec takiej alternatywy ja wybieram Poniatowskiego – Jak śpiewał o nim Przemysław Gintrowski:
Ostatni właśnie wysadzono most
Do diabła z nim! Wpław rzekę przepłyniemy!
My sami wszak wybraliśmy ten los
I białych flag wywieszać nie będziemy
(…)
Na murach Lipska legł bitewny pył
A w kraju dźwięczy melodyjka stara
Że ten kto wczoraj jakobinem był
Jutro zostanie namiestnikiem cara
A dla nas chłopcy nieskończona gra
Bo przyszły los jest wciąż nieodgadniony
I wygrać może, kto do końca trwa
A przegra ten, kto bije dziś pokłony
Choć szaleńcami zwać by chcieli nas
Cośmy przeżyli, nikt nam nie odbierze
Kto wolnym był przez krótki nawet czas
Nie żal mu potem pogrzeb mieć w Elsterze!
Robert Czyżewski
Źródło: Facebook