W długim, wielowiekowym istnieniu Żytomierza była to chwila niezwykła, gdy J. I. Kraszewski zawitał do tej prowincjonalnej, cichej mieściny i w niej zamieszkał, jak zdawało się wówczas, na stałe… Żywot miasteczka, dotąd senny, właśnie w owych latach, około roku 1853, budził się z odrętwienia. Miasteczko, acz od kilkudziesięciu lat odgrywało rolę stolicy administracyjnej prowincji, wcale dotąd nie myślało, aby się przyozdobić i postacią zewnętrzną przypomnieć światu, iż wyzuło się ze swej odwiecznej prostoty, iż jest czymś więcej nad mieścinę powiatową, tonącą w błocie, z nielicznym brukiem, z rzadko spotykanymi kamieniczkami murowanymi, ale z częstymi dworkami drewnianymi, w stylu naszym, swojskim, z ganeczkami o dwóch słupach i szerokimi ławami u wejścia, z ogródkiem większym, bądź mniejszym… W środku mieściny rozsiadło się żydostwo; lecz dalej od głównego ogniska ruchu handlowego, czy też urzędowego, biegły na znacznych przestrzeniach, niby z wiosek naszych, z zaścianków przyniesione dworki, z obejściem sielskim, przypominające dalekie zakątki kraju, odległe od wszystkiego co miejskim mogło się mienić

Niedługo przed zamieszkaniem Kraszewskiego w tej stolicy prowincji, o wyglądzie parafiańskim, wszystko tam nagle zaczęło się zmieniać, przekształcać. Z partykularza [miejscowość odcięta od ośrodków życia umysłowego] wyłoniło się miasto.

Pierwszy impuls był z góry; od wielkorządcy ówczesnego pochodził. Sam on rękę przykładał do burzenia domów; stare, z dachami zgarbionym i pod naciskiem lat, budowle padały niespodzianie, rozwalano je bezlitośnie, nagle… Natomiast stawały niekiedy kamieniczki niepozorne, najczęściej, wszakże parkany, które z nakazu władz powinny były być pomalowane na szaro z szerokimi czarnymi pasami. Obramowania żałobne parkanów, za którymi ukrywały się zgliszcza domów zburzonych lub śmietniki, a najczęściej pustkowia porosłe zielskiem, czy też kałuże błotniste, nie przyczyniały się do ozdoby miasta, niedobrze świadczyły o jego estetycznym smaku, ale wprowadzały ujednostajnienie, przypominać miały kraje wschodnie – z których wielkorządca pochodził – o to głównie chodziło, cel był najzupełniej osiągnięty…

Nie można wszakże twierdzić, iż jedynie impuls władzy w postaci wielkorządcy-burzyciela i budowcy zarazem, wywołał to nagłe przebudowywanie się miasteczka. Nie. Inne, dość poważne przyczyny do tego się również przyłączyły, że wymienimy tu tylko wzmagający się ruch handlowy, gdy ukończono wreszcie, po długich latach, drogę szosową łączącą Brześć-Litewski z Kijowem, co znacznie ożywiło okolice pozbawione komunikacji, z odrętwienia wiekowego je obudziło… Nadeszły w r. 1855 czasy wywołujące nadzieje jaśniejszych dni; stężałe członki społeczeństwa zaczęły się wyprostowywać: mniemano, łudzono się, że przeszłość pochłonęła na zawsze wszelkie uciski… Takie usposobienia, takie nadzieje nowych prądów odbijały się w sposób ożywczy na wielu polach, wpływać więc zaczęły i na ruch w miasteczku, drzemiącym od wieków.

I. Kraszewski przybywa do Żytomierza na początku jesieni r. 1853. Dotychczasowy wsi mieszkaniec, gdzie stosunkowo dużo miał spokoju do olbrzymiej swej wszechstronnej pracy, gdzie w ciągu dwudziestu lat zdobył powszechne w kraju uznanie, pod naciskiem twardej konieczności przenosił się do miasta. Powód był nader ważny; chodziło o naukę szkolną synów. Długo wahał się, gdzie prowadzić ową naukę. Lublin wydawał się, dla wielu poważnych względów, najodpowiedniejszym, ale rozporządzenia władz zabraniające uczenia się w innym okręgu naukowym niż miejsce zamieszkania, od razu obaliły marzenia o Lublinie… Pozostawały do wyboru: Żytomierz, Równe i Kijów, miasta ze szkołami, leżące w tymże okręgu naukowym, gdzie mieszkał Kraszewski… Wybór padł na Żytomierz; Kijów był zbyt odległy, zbyt obcy, cudzoziemski, Równe zaś było zbyt wielkim partykularzem…

Zerwanie z życiem wiejskim, acz nieraz bardzo kłopotliwe, z wsią, która stale tworzyła teren jego pracy od lat prawie dwudziestu, nie było rzeczą łatwą dla natury tak wrażliwej, tak poetycznej, jaką odznaczał się Kraszewski. Zmieniał on na Wołyniu wiejskie siedziby kilkakrotnie – Omelno, Gródek, Hubin były kolejno dotychczasowym jego mieszkaniem – ale w każdej z nich zbliżony się czuł do przyrody, z nią ściśle związany; ona stała się dla niego i natchnieniem, i ukojeniem, i siłą ożywczą… Wielcy pisarze nasi przede wszystkim ukochali pola i łąki, leśne dąbrowy, gaje i strumienie, lepianki wieśniacze, strzechy swych sielskich siedzib. Tak u nas było po wsze czasy. Kochanowski szybko opuszcza wspaniałe izby królewskie na Wawelu, by je zamienić na cień lipy w ustronnym Czarnolesie i w otoczeniu wieśniaczej drużyny opiewać piękno „wsi spokojnej, wsi wesołej”… Nawet Krasicki, nawet Naruszewicz wzdychają do sielskiej przyrody. Pierwszy w ponurym zameczku na Warmii otacza się kwiatami, krzewami, a drugi z całymi stosami papierów chętnie ucieka z rezydencji królewskiej w Warszawie, aby odetchnąć atmosferą poleską, wśród sosen i piachów, gdzie „zasłonieni lasem i oblani wodą, z pokoleń w pokolenia ludzie wiek swój wiodą” – i tam najmilej mu było pisać dzieje narodu… I Kraszewskiemu najmilej było pracować wśród wiejskiego zacisza; tam twórczość jego najbujniej się rozwinęła, tam pracą niezwykłą wyrobił się na takiego mocarza pióra, jakim pozostał na życie całe.

Z boleścią niemałą rozstaje się z wsią, sądzi, że ten rozbrat z przyrodą wiejską z czasem ustanie, że nawiążą się nici dawnej spójni; wprędce, wszakże przeczucia szepnęły mu, iż to rozstanie na zawsze. Pod wpływem przeczuć, mających się w przyszłości ziścić, pisze pożegnanie rzewne z wioską i pracą rolniczą; cały poemacik poświęca temu smutnemu pożegnaniu… Oto mały ułamek, skreślony pod wpływem bolesnego rozstania nie tylko z wioską, lecz – jak przyszłość później wskazała – z całym pierwszym okresem jego twórczości: „Żal mi i ludu tego, co z nami żył w parze, sercem przy sercu naszem, z dłonią w naszej dłoni!… Żegnajcie starzy moi, bracia, gospodarze! Cześć waszym sercom czystym, waszej siwej skroni!…”.

W poemaciku p. t. „Wioska” wyśpiewał poeta nie tylko pożegnanie z siedzibą ostatnią swą, z Hubinem, ale ze wszystkimi wioskami, gdzie uprzednio przebywał; żegna się pisarz-ziemianin z całym tym światem sielskim, który w jego wielkim sercu przekształca się na świat anielski. Powstają w pamięci: Omelno – młodości wczesnej siedziba – o podwójnym obliczu, poleskim i wołyńskim, w którym „coś wiało od Wołynia, lecz nie Wołyń był jeszcze”, i Gródek, o „szarym domku, skrytym wśród gąszczy gaiku”, i Hubin, „o starem strzeszysku słomianem”, skąd wyszedł już w świat inny w dziedzinę stosunków miejskich, naprzód małego miasta, Żytomierza, później Warszawy… a wreszcie gościńcem życia na długie lata stały się dla niego obce łany; obca ziemia patrzyła na rwące się struny jego istnienia…

Przejście ze wsi do miasta – z Hubina do Żytomierza – stało się dla Kraszewskiego jakby wejściem do nowego okresu życia. On to zdaje się swą duszą wrażliwą przeczuwać. Świat ów sielski, pełen prostoty, z istotą jego duchową widocznie ściśle był zespolony, nie może odeń odejść bez bólu, który odbija się w strofach rzewnych, poświęconych i wieśniaczej rzeszy, i naszej sielskiej przyrodzie… Wśród wyrazów odtwarzających smutek pożegnania spotykamy taką myśl: „Nigdy się, nigdy nie zobaczym więcej, tylko wasz obraz, w mej duszy wyryty, jak obraz matki na duszy dziecięcej, pójdzie, gdzie pójdę, pójdzie niezabyty, a w śmierci chyba godzinie – z ostatnią łzą mi wypłynie…”.

…………………………………………………………………………………………………………………………………..

Zamieszkał Kraszewski w Żytomierzu przy ulicy Małej Cudnowskiej. [1] Nabył tam domek mały, niezbyt nowy, od uliczki dość cichej oddzielony malutkim dziedzińcem, z niewielkim poza nim ogródkiem. Posiadłość szczupła, w środku miasta położona, choć od jego gwaru nieco usunięta, nie posiadała żadnych ani dogodności, ani zalet prawie niezbędnych dla pisarza, który był poetą i artystą zarazem. Ani obszerny, zielonością bądź kwieciem zapełniony podwórzec doń nie prowadził, ani drzewa nie osłaniały ścian tego dworku skromnego: ogrodu ze starych drzew nie posiadał, które by przypominały wiejskie zacisze, oddzielały bodaj na chwilę od natrętnego wzroku tłumu i czyniły złudzenie, iż się jest zbliżonym do „wsi spokojnej, wsi wesołej”… Nie, tego tam nie spotykano. Siedziba wcale nie była przeznaczona na pracownię owego tytana pracy, jakim już wtedy był Kraszewski… Przypadek snać [właśc. snadź, widać] jakiś – w każdym razie nieprzyjazny – nasunął mu to nabycie, które jedną miało zaletę: było ościenne szkolnemu budynkowi, do którego uczęszczać mieli synowie.

„Miasteczko” – tak ówczesny Żytomierz można nazywać – posiadało niejedną siedzibę właściwszą do zamieszkania dla człowieka naukowej pracy, siedzibę jakby oderwaną z wiejskiego krajobrazu, zasłoniętą ogrodami, niekiedy nawet zdziczałymi, dokąd ani gwar, ani pospolitość małego miasta nie dochodziły. Los jednak mieć chciał, że żadna z tych zagród sielskich, niespodzianie w szarzyźnie miejskiej zabłąkanych, nie stanęła na drodze jego poszukiwań… Nabyty domek niczym nie urastał nad pospolitość i szarzyznę życia małomiasteczkowego.

A takim właśnie owo życie stanęło przed okiem przybysza. Wyraźne tego ślady odbiły się w jego listach z pierwszych miesięcy zamieszkania w Żytomierzu. Nazywa miasto spokojnym, parafialnym miasteczkiem, w innym zaś liście pisze o nim, iż pod względem umysłowego życia pustka wielka… „myśl tu się niczem nie zaprząta, a karty w wielkiej modzie”… „Siedzim w naszym domku – mówi Kraszewski w jednym z listów do rodziny, pisanym w trzy miesiące po osiedleniu się w nowym gnieździe – na pustyni a w zgiełku; w ciągłych ludziach od rana do wieczora, tak, że się opędzić trudno, a w obczyźnie. Ja ledwie znajdę czas co napisać, a męczę się okropnie”… Pocieszał się, wszakże, iż zamęt, wytworzony wśród nowych warunków życia, z czasem przyjdzie do równowagi, fale zamętu opadną. Wszakże długo nie opadały. Nowe znajomości zabierały bezowocnie część dnia. Uskarżał się na to nieraz w swej poufnej z rodziną korespondencji. Do miejscowych stosunków, świeżo zawiązanych w mieście, przybywały liczne wizyty przyjezdnych z prowincji. Nigdy ich nie brakło. Każdy prawie z ziemian, który dla interesów do miasta gubernialnego przybywał, jeżeli chociaż trochę był znany, śpieszył bodaj na chwilę do małego domku wielkiego pisarza… Stąd ów zamęt, stąd liczne w pracy przeszkody, na co uskarża się wciąż Kraszewski i w pierwszych miesiącach zamieszkania w mieście, gdy sądził, że to się „jakoś ureguluje”, i później po kilku latach… Po latach może bardziej, niż na początku tego okresu miejskiego życia.

I w istocie, po trzech latach pobytu w mieście tak uskarża się… „Rodzaj życia, jaki tu prowadzimy, jest nieznośny. Od rana do wieczora w moim pokoju jarmark… Robota się dziesięć razy przerywa w pięciu wierszach, a człek, słuchając głupstw cudzych, sam głupieje: wieś lepsza do pracy, a ja do niej stworzony jestem; miasto wielkie – ma resursy [rozrywki], małe jest wielką lichotą…”.

Zniechęcenie do miasta, tęsknota po życiu wiejskim, spotykane w pierwszych chwilach zamieszkania w Żytomierzu, z latami – jak widzimy – nie zmniejszają się, owszem urastają… Ślady tego spotykają się i znacznie później.

Nie były to jedyne przeszkody w pracy, były i inne, nader poważne; urastają z czasem i liczne troski, wypływające ze stanowiska, jakie tam zajął, z zabiegów ludzi próżnych a zawistnych, pragnących podkopać powagę imienia niemniej wielkiego pisarza, jak i niepospolitego obywatela kraju.

…………………………………………………………………………………………………………………………………….

W pierwszych dniach zamieszkania w Żytomierzu już tam spotkał parę domów ziemiańskich, dobrze mu dawniej znanych, które dla wychowania dzieci na dłuższy, bądź krótszy czas do miasta zjechały i tam się osiedlały.

Najbliższym znajomym z dawnych lat, bardzo mu drogim a duchowo pokrewnym wielkiemu pisarzowi, był jego rówieśnik Kazimierz Komornicki (ur. w roku 1812), ziemianin wołyński, artysta, władający pędzlem i piórem, znawca sztuki, literat i poeta, badacz naszych dawnych stosunków ekonomicznych. Ze środkowych okolic Wołynia, ze swych pięknych Uiździec przeniósł się Komornicki jednocześnie z Kraszewskim do Żytomierza, dla przeprowadzenia szkolnej nauki jedynego syna, Adama, i wzniósł na północnych skraiskach miasta, na nizinach i pustkowiach – gdzie ulice były zaledwie wytyczone – mały domek dla siebie, rodziny, dla ksiąg i obrazów… Ciche to, malutkie, nie otoczone drzewami, spowite raczej mgłami unoszącymi się nad niziną, „Tuskulanum” [od Tusculum – w starożytności modna miejscowość wypoczynkowa położona nieopodal Rzymu; Cyceron napisał tam „Rozmowy tuskulańskie”] Komornickiego najczęściej widywało Kraszewskiego w pierwszych miesiącach jego zamieszkania w Żytomierzu. Były redaktor „Atheneum” z byłym współpracownikiem tegoż pisma, gdzie ostatni niegdyś umieszczał swe rozprawy o sztuce, artystach, o ikonomachii i wpływie jej na sztukę, spędzali w owym domku małym niejedną godzinę; zagadnienia chwili, troska o jutro, roztrząsane tam, tworzyły treść rozmów… Trwało to zaledwie lat parę: w listopadzie 1856 r. Kazimierz Komornicki umiera. Kraszewski rzewnie wspomina tego „niezapomnianego” i myślą już tylko biegnie do Tajkur, gdzie przy wiejskim kościółku spoczęły prochy „niezapomnianego” przyjaciela, człowieka wysokiej kultury i wysokich uzdolnień, niegdyś ucznia szkoły krzemienieckiej…

Drugim domem, znanym dobrze naszemu pisarzowi z czasów dawniejszych, był dom pani Tomaszowej Steckiej, wychowującej w mieście trzech synów, z których najstarszy, Tadeusz, stał się później pisarzem, badającym dzieje niektórych okolic Wołynia. Dom p. Steckiej był jednak raczej stosunkiem pani Kraszewskiej, gdyż panie te niegdyś wzrastały pod jednym dachem.

Poza domami dwoma znajomych dawnych, wszystko, co on spotykał i z czym zaznajamiał się w mieście, tworzyło serię stosunków nowych, a i wrażeń świeżych sporo przybywało do umysłu; niemało szkiców wytworzył jego ołówek, uzupełniając widokami wybrzeży Teterowa i Kamionki tekę rysunków, zebranych różnymi czasy wśród ruin, pamiątek dawnego życia na przestworzach Wołynia. Pisarz, władający jednocześnie piórem, pędzlem i ołówkiem, uwieczniał niemniej na kartach swych ksiąg licznych typy charakterystyczne ludzi, jak i rumowiska, gruzy, szczątki starej kultury, ponad którymi dmą wichry zniszczenia, nie zapominając i o małych, drobnych okazach ówczesnego budownictwa, które bieda w połączeniu z zupełnym brakiem wyższej myśli tworzyły na krańcach miasta lub niekiedy nawet bliżej głównego ogniska życia.

Te okazy oryginalne, charakterystyczne chat, kletek, które już znikały w Żytomierzu, lub miały zniknąć, budziły niezmierne zainteresowanie pisarza-artysty…

Nie spotykając żadnych śladów dawnego życia dziejowego w mieścinie, powołanej stosunkowo niedawno do odegrania wyższej roli w losach prowincji – gdzie nie widziano takich ruin i śladów przeszłości, w jakie obfitowały Ostróg, Łuck, Krzemieniec, nawet Korzec, Ołyka – Kraszewski wpatrywał się w chatki, domki sklecone naprędce z różnych szczątków innych, dawnych, świetniejszych budynków, które przed laty już legły ruiną, w proch się rozsypały. Było wtedy tych chatek, o fantastycznym wyglądzie, niemało na pochyłości wzgórza, spadającego ku ujściu Kamionki do Teterowa. Artysta zachwyca się nimi: nieład, śmietniki, brud, nie rażą go… Pamięta o nich w latach późniejszych, podziwia ich oryginalność, „gdyż myśl nigdy tak obfitą nie jest, by stworzyć mogła coś równie fantastycznego”… mówi w jednej ze swych prac, i zaraz dorzuca wyrazy, świadczące jak wielka moc pierwiastku artystycznego tkwiła w duszy tego wszechstronnego pisarza… „Pan Bóg te kletki umyślnie musiał też dla rysowników i malarzy kazać stawiać. Co to za rozmaitość w nich, jakie niespodziane szczegóły, ile niepojętych dla budowniczego nowych czasów pomysłów. Często dom jedną ścianą utkwiony na palach wysoko, nigdy, jak dziś, w regularny kształt pudełka do chowania ludzi nie staje. Musi się wyłamać w prawo i lewo, jednem skrzydłem niżej, drugiem podnioślej. Dach posłuszny wygina się także fantastycznie i przedstawia to przyczółki, to ganeczki, to okienka różne w nim poprzylepiane. Dokoła co wschodków i galeryjek, ażeby mieszkania z sobą połączyć, to pnących się na poddasze, to spuszczających w podziemia”… [2] Teren nierówny, pogarbiony, na spadzistościach skałami najeżony, po części zmuszał do tej fantastyczności.

Jeżeli w powyższych wyrazach brzmi nuta zachwytu malarza-poety, to niemniej z tego umysłu wrażliwego, na wszystko, co piękne, płyną wielekroć słowa podziwu nad bogato uposażonymi we wspaniałe krajobrazy okolicami Żytomierza. Bardzo wiele razy i w latach pobytu w tym mieście, i później, w lat kilka po pożegnaniu go na zawsze, odnajdujemy i w jego literackich pracach, i w korespondencji z rodziną, z przyjaciółmi, ślady wybitne tego podziwu piękności okolic, z lasami, rzeką, skałami, wkraczającymi niemal do miasta, prawie z nim zlewającymi się. Nie potrzeba ich szukać, do nich dążyć, one same przychodzą do miasta, pozbawionego zabytków historycznych, nie posiadającego w swym obejściu śladów piękna w budownictwie, również dawnym, jak i nowym.

Kościół niegdyś Jezuitów, fundacja Steckiego, budowa z pierwszej połowy XVIII wieku, była tam ongi jedynym zabytkiem pięknego, dawnego budownictwa. Za dni Kraszewskiego już ona nie istniała. Świątynia opuszczona, smagana płomieniem pożarów, w które nasze miasteczka zawsze obfitowały, nieochraniana od deszczów, od słoty naszych jesieni, od surowości zim, przedwcześnie trupieszała; gdy zaś coraz bardziej w proch zaczęła się rozsypywać, rozebrano ją. Pozostały jedynie mury klasztorne, na inny użytek obrócone, ale z tym nowym przeznaczeniem zaginęła nawet nazwa murów „pojezuickich”… Z losami zamku, któremu, że drewniany był, pożar dzielnie dopomógł, jeszcze o świcie XIX wieku, do zniknięcia – było toż samo: zagłada nastąpiła szybko, zatracając i nazwę terytorium, i tradycję o istnieniu.

Kraszewski, wobec braku historycznych zabytków w miasteczku, coraz więcej rozmiłowując się w piękności jego okolic, już podczas pierwszej jesieni tam spędzonej, robił wycieczki za miasto, szkicując krajobrazy… W liście do matki, w tym pierwszym roku urządzenia się w mieście, tak mówi o swym życiu na nowej siedzibie: …„ja mniej piszę, a więcej bywam w towarzystwie, choć go unikam; mniej mam czasu na literackie zajęcia, a oprócz tego maluję niby i gram… Żytomierz zresztą spokojne, parafiańskie miasteczko; okolica prześliczna! Nic u nas w kraju nie widziałem piękniejszego…”. Napawał się więc wrażeniami tej „okolicy prześlicznej”…

Widywano go często na samotnych ścieżkach, wijących się wśród skał na wybrzeżach Teterowa. Z teką rysunków w dłoni przekraczał po dużych głazach Kamionkę, dopływ Teterowa, mostu tam bowiem nie było. Rzeczkę o nurtach płytkich przebywały i wozy w sposób pierwotny, wpław, po „głazach poszczerbionych przez koła wielu pokoleń” – i zapuszczał się w głąb gajów i skał tworzących wybrzeża Teterowa… Nie tylko skały, niby mury z granitu, rozrzucone, skruszone, zarysowujące kontury ruin zamków i wieżyc, coraz inne, coraz wspanialsze i bardziej fantastyczne, wabiły go do siebie, ale i samotność, panująca tam wówczas, i cisza górująca nad całym tym wybrzeżem, posiadały dlań urok niezrównany.

………………………………………………………………………………………………………………

Posuwał się w swych wycieczkach daleko, aż do tak zwanej „Sokuli”… Ona w jego pamięci zostawiła ślady trwałe.

W lat parę po opuszczeniu Żytomierza, w czasach, gdy fala życia miała go wprędce daleko unieść od ziemi ojczystej, gdy już nie tylko Wołynia, ale w ogóle strzechy rodzinnej miał być pozbawiony na zawsze, rzucił Kraszewski o Żytomierzu garść myśli, wśród których spotykamy uwagi, iż w braku pamiątek historycznych, dłonią ludzką wytworzonych, przyroda dużo tam śladów swej pracy zostawiła, tych głosek Bożych, jednak odczytać nie umiemy… „Ależ natura! – woła w przygodnym artykule – znijdźcie nad Kamionkę, którą po bryłach przed wiei tu naniesionych przejść można suchą nogą, pójdźmy nad brzegi Teterowa, ubrane w skały olbrzymie granitu, z których jedna nosi imię Czackiego… i stąd popatrzcie na najstarsze pamiątki Bożą nagromadzone dłonią […] Natura coś tu napisała tymi granitami, wodą, drzewami, wzgórzami, co człowiek odczytać sili się próżno… a wiekuisty napis go ciągnie i porywa. Z gniewu, z bezsilności widać, popsuto nieco tę okolicę, wyrąbano drzewa, połamano skały, wytrzebiono zarośla, a jeszcze ten brzeg uroczy swymi ranami i bliznami skarży się, boli, mówi…”. [3]

Poezji pełna dusza wielkiego pisarza, zapuszczając się coraz dalej w głąb skał i zarośli, odkrywała coraz nowe piękności wybrzeża, wspaniałą dziedzinę ciszy. Poza „Sokulą”, jak się spowiada ze swych myśli, pragnąłby wystawić chatę, zamieszkać na tym zupełnym odludziu, otoczyć pustelnię swą murem, „by odgrodzić się od ludzi”, a „połączyć się drutem telegraficznym ze światem”.

Ten drut miał go połączyć ze światem wiedzy, z jej rozwojem, a odludzie pustelni i mur ją otaczający powinny były strzec od gwaru świata… Widocznie już wówczas (w sierpniu 1861 r.) tyle goryczy ów gwar świata nagromadził w sercu wielkiego pisarza, iż zapragnął oddzielić się od ludzi murem – i ów mur, i pustelnię myśl jego na „Sokolej skale”, nad Teterowem, wznosiła…

Było to marzenie, w chwilach zniechęcenia powstałe, które nigdy nie urzeczywistniło się; niemniej jednak, mniemamy, że powinni by żytomierzanie wznieść Kraszewskiemu jakiś skromny pomniczek, bodaj krzyż drewniany na owej „Sokuli”, gdzie stawała jego stopa, skąd podziwiał te głoski, kreślone dłonią przyrody… Już za owych dawnych dni człowiek niszczył cząstki krajobrazu, wytrzebiając zarośla, rąbiąc drzewa, łamiąc skały i „brzeg uroczy swemi ranami i bliznami skarżył się, bolał, mówił” – teraz do bólu, do skargi ma zapewne cały ten wspaniały krajobraz stokroć więcej powodów…

Obca stopa go depce, obojętne oko nie odczuwa głęboko jego piękności, nie użala się nad jego bliznami i ranami; same nazwy miejscowości zatracają się, znikają, nie przemawiają w sposób zrozumiały do myśli, do uczucia przybysza obojętnego, nieświadomego dziejów tych ziem.

Dla Kraszewskiego nie tylko wytchnieniem była praca z ołówkiem w dłoni przy szkicowaniu krajobrazów nad Teterowem, wśród skał pogruchotanych, nagromadzonych w wielkie złomy, ale i z innych prac wytwarzał dla siebie wypoczynek wśród żmudnego literackiego trudu. Muzyka i malarstwo, które uprawiał z wielkim zamiłowaniem, wielekroć były dla niego wypoczynkiem po wytężonych wysiłkach pracy literackiej bądź naukowej. Jak w swych zajęciach literackich przerzucał się od jednej dziedziny pracy do innej, od powieści do felietonu dla jednego z dzienników, od rozprawy archeologicznej do korespondencji do „Gazety Warszawskiej” [dziennik wydawany w latach 1774-1935 w Warszawie, najpopularniejsza gazeta Królestwa Polskiego], którą w owych czasach stale listami swymi cennymi zasilał, tak niemniej chętnie chwilowo rzucał pióro, aby ująć pędzel lub zasiąść do fortepianu…

„Parafiańskie miasteczko”, jak go mienił Kraszewski, wcale muzykalne nie było. Muzyka poważna nie posiadała zwolenników. Miłośnik i znawca niepospolity muzyki, jakim był nasz pisarz, gorszył się tym niemało, iż artystów prawdziwych, dostojników sztuki, posiadających uznanie na szerokiej arenie świata, nie rozumiano, obojętnie witano, ze znudzeniem żegnano, podczas gdy szarlatani, różne miernoty, zdobywali uznanie, oklaski, zachwyty, przekraczające nawet próg sali koncertowej.

Z nikim więc prawie nie mógł podzielić się swymi pojęciami o muzyce, nie znajdował ludzi, z których by się grono dobrych wykonawców zawiązać zdołało. Jeden tylko, cieszący się w mieście pewną wziętością, nauczyciel muzyki Czapek, z pochodzenia Czech, był człowiekiem umiejącym dobrą muzykę ocenić; z nim więc Kraszewski, w pierwszych paru latach swego w nowej siedzibie osiedlenia się, urządzał u siebie posiedzenia muzyczne, grywając na cztery ręce na fortepianie i fisharmonii. Brat wielkiego pisarza, Kajetan, również literat, muzyk i kompozytor, nadsyłał dużo swych utworów muzycznych, które całymi godzinami z Czapkiem były wykonywane. Gdy o tych utworach braterskich pisze, zachwyca się nimi, nazywa je „rozumnymi i wysokiego stylu”.

Pobyt Kraszewskiego w Żytomierzu pod wieloma względami stał się dźwignią podnoszącą to ciche, poczciwe, ale nieco drzemiące miasto na wyższy poziom kulturalny; zaczęli doń ściągać ludzie znani bądź na polu literatury, bądź na innych stanowiskach, zaczęli osiadać tam na stałe lub dojeżdżać coraz częściej. Głucha parafiańsko-urzędnicza mieścina rozpoczęła przekształcać się stopniowo w ognisko wyższej kultury. Zaczęli więc do niego zaglądać i dostojnicy muzyki. W r. 1857 zawitał tam Apolinary Kątski [(1826[?]-1879), skrzypek, kompozytor i pedagog muzyczny]. Podejmował go, rozumie się, głównie Kraszewski; i wówczas, w tym skromnym domku przy Małej Cudnowskiej, rozlegały się często i długo wspaniałe akordy uczt muzycznych, w których brał udział Kątski, Kraszewski i paru innych niepospolitych muzyków z Kątskim przybyłych… Ta biesiada artystyczna trwała kilka tygodni. Kraszewski w listach do brata tak o niej pisze: … „Teraz, w czasie już trzytygodniowego pobytu u nas Apolinarego Kątskiego, ciągła muzyka przez dzień, lub co dzień… Kątski w egzekucyi klasycznej nieporównany, Buddeus (fortepianista) wyborny – wiolonczelista Stephens z Petersburga, wyborny także. Ciągła więc muzyka i nauka… Wczoraj było trio… fortepian, skrzypce i organek, to jest Buddeus, Kątski i ja. Poszło wybornie!…”. W tych ucztach artystycznych oczywiście miasto udziału nie brało. Były to zebrania ściśle, że tak powiem, poufne. Szczupłe grono bliższych, a znających się na muzyce tworzyło nieliczne audytorium. Szersze koła miejskie miały możność korzystania jedynie z koncertów publicznych Kątskiego.

Jeżeli nie doceniano muzyki, z malarstwem było tam wcale nie lepiej. Kilku artystów wprawdzie posiadało miasto, ale niezbyt interesowano się ich pracami i nie posiadali oni dla pracy swej koniecznych warunków. Na próżno szukano modeli. Nikt nie chciał pozować, snać miano to za ujmę dla godności człowieka… Kraszewski o tym zjawisku wspominał, twierdząc, że Żytomierz „dla artysty (malarza) był miejscem dosyć niedogodnem”, zamiłowanie sztuki zaledwie rozbudzać się zaczyna, a najpierwszych potrzeb braknie zupełnie. „Żebrak nawet swej siwej brody i zachmurzonego czoła nie zechce dać za wzór…”. [4]

Najlepszy z malarzy ówczesnych żytomierskich, od dawna tam zamieszkały, Franciszek Zawadzki, nie znalazłszy w mieście innej pracowni, w stajni malował większe swe produkcje. W takiej to improwizowanej pracowni wytworzył najlepszy ze swych obrazów religijnych – N. Pannę – umieszczony w bocznej, prawej nawie kościoła pobernardyńskiego… Artysta ten, zrażony warunkami ciężkimi, a może wierząc w szczęście za górami, zdobył się na krok wtedy rzadko spotykany, wywędrował do Moskwy, miasta, również w owej epoce, jak i dziś, nic niemającego wspólnego ze sztuką… Po jego wyjeździe Żytomierz nie został jednak zupełnie pozbawiony malarzy: był Fabiański, Prosper Górski [(1813-1888), akwarelista, malował głównie sceny rodzajowe, pejzaże], paru innych, mniej znanych, którzy niewiele produkowali i, jak wszyscy tam wówczas, nie mieli ani możności, ani miejsca pokazania swych prac: o wystawach sztuki nikt na prowincji wtedy nie marzył, upodobanie sztuki bardzo pomału rozwijało się. Kraszewski niemało dla tej garstki artystów zrobił, gdyż o ich pracach pisał w swych korespondencjach do gazet warszawskich. Było to dla zapomnianych w dalekiej prowincji pracowników, pozbawionych wszelkich warunków dla twórczości artystycznej, niemałą podnietą do dalszych studiów. Kraszewskiemu to, prawdopodobnie, zawdzięczał Prosper Górski, iż o nim coś mówić zaczęto w prasie warszawskiej, iż w światku polskim miłośników sztuki dowiedziano się o jego charakterystycznych ilustracjach przysłów ludowych. Budziły te korespondencje jeżeli nie zamiłowanie, to przynajmniej zainteresowanie się dziełami sztuki; budzenie się wszakże nader maluczkie i powolne było; artyści, gdy nie posiadali innych zawodów, które by im zapewniały chleb powszedni, uciekali w świat szeroki, acz ten świat nie był wcale ani gościnny, ani polem właściwym do uprawy sztuki – takim był Franciszek Zawadzki – lub gaśli w zupełnym niedostatku, jak Prosper Górski. O jego pracach pisano, czytano, mówiono, ale ich nie nabywano… Pomimo tej obojętności dla dzieł sztuki, Kraszewski twierdził, że Żytomierz „więcej” był „przygotowany do poznania się na dobrym obrazie niż na dobrej muzyce, chociaż o tę łatwiej”…

……………………………………………………………………………………………………….

Ziemianie wołyńscy, którzy w owej epoce korzystali jeszcze w znacznej części z pewnych przywilejów udzielonych im przez ces. Katarzynę II i Pawła I, w zamian za utraconą niepodległość kraju, na wyborach, odbywanych co trzy lata, postanowili wybrać kuratorem szkół żytomierskich Kraszewskiego.

Działo się to w maju 1853 r., a zatem na kilka miesięcy przed jego osiedleniem się w mieście. Pierwsze hasło do tego obioru dał bez wątpienia Wincenty Piotrowski, ówczesny marszałek łucki, człowiek wielkiej zacności i statecznie przez życie całe stojący w szeregach wielbicieli wielkiego pisarza.

Głos Wincentego Piotrowskiego był ceniony w kole obywatelskim; popierali go inni – Kraszewski został znaczną większością głosów obrany kuratorem gimnazjum żytomierskiego (urzędownie nazywanego „wołyńskim”). Stosownie do przepisów wybór przedstawiono rządowi do zatwierdzenia: rząd nie zatwierdził wyboru Kraszewskiego; kandydat najwięcej po nim mający głosów, b. marszałek starokonstantynowski, Mieczysław Pruszyński, wówczas objął rzeczoną kuratorię.

W ten więc sposób, w pierwszym roku zamieszkania w mieście, Kraszewski na pozór nie wszedł na drogę pracy społecznej, gdy go nie dopuszczono do owej kuratorii; w rzeczywistości wszakże zaprzęgał się do rozmaitych gałęzi zabiegów obywatelskich, do pracy społecznej różnorodnej, aczkolwiek czasu mu to zabierało niemało, przeszkadzało w zajęciach literackich, odrywało od studiów ulubionych i dawało wielekroć nikłe owoce.

Zagony pracy społecznej u nas już i w owych latach leżały wśród zbyt ciasnych granic; pogardzano nimi, a więc pospolicie nikt ich nie uprawiał. Mocarz na niwie literatury nie lekceważył możności żadnej pracy dla dobra ogólnego; żadne zajęcie, które by przynosiło korzyść społeczną, bodaj najmniejszą, nie było przez niego uważane za błahe, imał się każdego trudu, prowadził go z zapałem nie mniejszym, niż swą twórczość literacką… Wnet przeto po rozejrzeniu się w stosunkach miejscowych wszedł do komitetu statystycznego, któremu przewodniczył. Instytucja to rządowa, tym się wyróżniająca, że w niej nikt nic nie robił. Wejście jego i przewodniczenie tchnęło nieco życia w to ciało obumarłe, życie to jednak przejawiało się jedynie pod postacią jego własnej pracy. On za innych, za wszystkich pracował… Instytucja ta wówczas po raz pierwszy, zarazem ostatni, żyła życiem czynu. Dla niej odbywał nawet podróże, gdy chodziło o zebranie spieszne widoków zabytków starożytnych dla jednego z członków domu panującego, który miał przejeżdżać przez Żytomierz, i ze stolicy zażądano przygotowania natychmiastowego rzeczonych rysunków. Kraszewski, każdą rzecz traktując poważnie, z niemałym trudem przebiegł w dniach kilku prowincję, rysując ciekawsze zabytki kraju, usianego i wtedy już ruinami.

Szczegół ten drobny wskazuje, jak niestrudzony był ten olbrzym pracy, znajdując na wszystko czas i myśl wolną, i energię niewyczerpaną, acz siły ciała i zdrowie zawsze miał wątłe i organizm słaby; zdawało się, iż wprędce padnie pod naciskiem niezmiernych wysiłków. Nie upadł, a nawet nie ugiął się i wówczas, i później…

Jedna praca wywoływała inne. Jeden pomysł na niwie obywatelskiego czynu wysuwał zastęp innych… Podróż spieszna dla naszkicowania śladów dawnego życia i dawnej kultury Wołynia nasunęła mu przy końcu roku 1854 myśl czynu obywatelskiego, do którego nikt u nas ani przed nim, ani po nim, nie przystąpił. Podróż rzeczona zaprowadziła go do Łucka, owego zbiorowiska ruin i pamiątek zniszczonych ręką ludzi i czasu… Tam dobiegła do jego czujnej myśli wiadomość, że jeden z żydów łuckich, nabywszy od rządu na licytacji kościół Bonifratrów, przez władze zamknięty, miał zamiar urządzić w nim jatki… Rzecz była bliska urzeczywistnienia. Żyd pieniądze rządowi złożył. Kraszewski postanawia chociaż ten jeden przybytek chwały Bożej od profanacji ocalić. Udaje się przeto z petycją do gubernatora, w której, powołując się na rozporządzenie rosyjskiego synodu, zabraniającego sprzedawać świątynie chrześcijańskie niechrześcijanom, prosił o pozwolenie odkupienia z rąk niewiernych kościoła katolickiego.

Gubernator waha się, subhasta [sprzedaż publiczna przymusowa majątku nieruchomego i zadłużonego] rządowa była już skończona; jednak odwołuje się do wielkorządcy kijowskiego, który pozwala Kraszewskiemu odkupić od żyda świątynię pobonifraterską, starą fundację, z r. 1639, ks. Baltazara Tyszki. Złożywszy 1,390 rubli, staje się niepospolity pisarz, a niemniej wielki obywatel kraju właścicielem opustoszałej świątyni. Wydaje się mu, że to wyrwanie kościoła z rąk niepowołanych stanie się „prejudykatem” [orzeczenie sądu w konkretnej sprawie, stanowiące wytyczną do orzekania w podobnych przypadkach] na przyszłość, że inni ziemianie, szczególnie zamożniejsi od niego, naśladować nie omieszkają jego czynu obywatelskiego.

W tej kwestyi pisze w jednym ze swych listów… „Pan Bóg tak chciał podobno, ażeby przykład dobry i prejudykat się zrobił na przyszłość. Grosz, jaki miałem, chętnie poświęciłem dla chwały Bożej i dla ocalenia ołtarza. Wszyscy się dziwią, że mi ten interes tak gładko poszedł i bez żadnych trudności…”. Wyrazy te wybornie ilustrują zarówno ową sprawę, jak i samego działacza.

Niestety, przykład naśladowców nie znalazł. Podziwiano czyn obywatelski Kraszewskiego, lecz nie znaleźli się obrońcy tego, co jeszcze było wonczas do ocalenia…

Jedynym wyjątkiem chlubnym był Włodzimierz Stanisław hr. de Broel-Plater, z Dąbrowicy [(1831-1906), kolekcjoner, bibliofil, wydawca], który sięgnął po wykupienie Wiśniowca [na Wołyniu], z jego niezliczonymi zbiorami i zabytkami dziejowymi, z rąk przybyszów, Abemelików [właśc. księżnej gruzińskiej Marii Abamelek], którym to wszystko Mniszchowie [hr. Andrzej Jerzy (1823-1905)] niebacznie sprzedali. Hr. Włodzimierz Plater – człowiek wówczas młody (ur. w r. 1831) – podjął się tej redempcji [wykupu] starego gniazda rycerskiego, jedynie powodowany wielkim uczuciem obywatelskim i poczuciem dobrze zrozumianych obowiązków względem ziemi ojczystej. Przedsięwzięcie było nad jego siły finansowe, a nikt się nie znalazł, kto by Platerowi w tej redempcyjnej pracy dopomógł… Poszanowanie przeszłości, duch ofiary, poświęcenia nie przenikały do głębi społeczeństwa, o którym Kraszewski słusznie mówił, acz się nań za to gniewano – „rozstrzeleni, rozbici, błądzimy dziś każdy z osobna… zgasł w nas popęd do ofiary na korzyść ogółu, ustała solidarność stanów, ludzi i prowincyi…”. [5]

Brak solidarności, skupienia sił narodu zawsze odczuwał boleśnie Kraszewski, szczególnie wówczas, gdy osiedlił się w mieście i oddał pracy społecznej. Do zjednoczenia lepszych, zdrowszych pierwiastków w imię dobra powszechnego wciąż nawoływał również słowem, jak i w dziełach swych… Pisał i mówił wielokroć: „trwa jeszcze iskierka ducha, są materyały odrodzenia; woli tylko i kierunku braknie…”. Nawoływania były próżne, przynajmniej w pierwszych latach. Pragnął skupić ziemian wołyńskich około gazety, którą wydawać zamierzał, spełzły, wszakże na niczym plany wydawnictwa; obywatele wołyńscy nie udzielili potrzebnych funduszów.

Inny jednak projekt przyszedł w owej epoce do skutku, zabierając naszemu pisarzowi ogrom czasu i niemało przysparzając mu pracy… Był to teatr, którego gmach w Żytomierzu stanął kosztem obywatelstwa wołyńskiego. Wzniósłszy znacznym kosztem budynek, szlachta wołyńska, przed wykończeniem ostatecznym wnętrza gmachu, powierzyła dalszą pracę urządzenia i instalacji sceny Kraszewskiemu. Obwołano go dyrektorem tej obywatelskiej instytucji, wkładając na jego barki ciężar niezmierny, tym bardziej przytłaczający, iż czynności były zbyt różnorodne. Praca najzupełniej dlań nowa nie przerażała go, podejmował ją ochoczo, chodziło tu bowiem o dobro publiczne, o wytworzenie stałej, poważnej siedziby dla sceny polskiej.

Gdy ziemiaństwo wołyńskie swym groszem, a Kraszewski pracą, zabiegami, wytwarzaniem stosownych warunków istnienia i rozwoju, urządzili w Żytomierzu przybytek dla sceny narodowej, nikt nie przypuszczał, iż wprędce w tym gmachu inni osiądą i ze sceny polskiej instytucji brzmieć będzie długie lata obcy język… Nie przypuszczano rychłej ruiny i krzątano się ochoczo koło wzniesienia godnej siedziby dla polskiego słowa.

Jak to krzątanie się było wyłączną pracą Kraszewskiego, świadczy o tym jeden z jego listów ówczesnych: „… Urządzenie teatru całkiem na mojej głowie – pisze w roku 1857 – wczoraj wyprawiłem kogoś umyślnie do Wrocławia po garderobę, a do Lwowa i Krakowa po aktorów; buduję w gmachu teatralnym ganki, piece i t. p., kasa przy mnie… później tylko, gdy się urządzi, część estetyczna (jedynie) do mnie należeć będzie. Polecono mi także sprawienie dekoracyj, które będzie robił Gruppius w Berlinie, zaopatrzenie biblioteki i t. d…”. Nim jednak to wszystko się urządziło, nim doszło do tego, że można było czuwać tylko nad estetyczną stroną przedsięwzięcia, ileż trudu pochłaniała strona materialna, szczególnie w mieścinie prowincjonalnej, gdzie nie było kim się wyręczyć. a myśleć należało samemu o wszystkich drobiazgach. Nie dziwmy się przeto, iż niezmordowany pracownik, nigdy na ogrom zajęć nie wyrzekający, uważa wreszcie, że mu sprawa teatru zbyt wiele czasu zabiera; widzimy to wyraźnie w liście wyżej przytoczonym, gdzie czytamy… „Gdzie tu co pisać? Jednak czasem parę godzin rano pracuję, parę godzin przed wieczorem i tak się pisze „listy” do „Gazety” (Warszawskiej) lub poczęte powieści…”.

Praca nad wzniesieniem teatru polskiego w Żytomierzu nasunęła mu myśl wzbogacenia repertuaru tej młodziutkiej, dopiero kiełkującej sceny, kilku własnymi utworami scenicznymi. Wówczas to Kraszewski pierwszą swą komedyjkę napisał, p. t. „Portret”. Jej powstanie potrzeba zaliczyć do końca 1854, gdy zaczęto wznosić budynek teatru żytomierskiego. Po niej występują na widownię jego literackiej działalności inne sceniczne utwory, jak „Łatwiej popsuć niż naprawić” (trzyaktowa przypowieść dramatyczna), a wreszcie „Stare dzieje”, które wystawiono po raz pierwszy na scenie żytomierskiej dn. 1 stycznia 1858 r., właśnie w czasie, gdy z inicjatywy tronu miała być kwestia uwolnienia włościan z poddaństwa rozwiązaną. Myśl rządu znalazła oparcie w petycjach szlachty polskiej z wileńskiego i kowieńskiego, proszących o zniesienie poddańczej zależności chłopa i pańszczyzny. Bez tego oparcia niepodobna byłoby reformę przeprowadzić, gdyż szlachta rosyjska wszelkimi siłami jej się opierała… Dla opracowania szczegółów reformy zamierzonej wytworzono z przedstawicieli szlachty komitety prowincjonalne. Wołyński komitet obradował w Żytomierzu. Ścierały się tam pojęcia niekiedy dość wsteczne z ideami szlachetnego postępu, z myślą ofiarną. Do takich rzeczników szlachetnych o wyższej myśli, w tak zwanym „komitecie włościańskim” wołyńskim, zaliczał się przede wszystkim Stanisław Chamiec, ziemianin z powiatu rówieńskiego. W celu powiększenia zastępu przyjaciół ludu, Kraszewski – który w sprawie doli chłopskiej niejednokrotnie w powieściach swych głos zabierał – przemawia ze sceny w „Starych dziejach” do umysłów ziemian obradujących, do sumienia zbiorowego.

Wystawił w „Starych dziejach” idealną gromadę wieśniaczą, która ocala od ostatecznej ruiny swego dziedzica, wykupując jego dobra odłużone [zadłużone]. Ten utwór sceniczny bez wątpienia powstał właśnie w owej chwili gorących sporów o mającą być przeprowadzoną reformę włościańską. Kraszewski zawsze był pełnym zapału bojownikiem doli wieśniaczej, tym bardziej w owej chwili, tak ważnej: chciał serca i umysły skierować ku tym masom ludowym i wskazać, że wiekowe zaniedbanie i upośledzenie nie wytrzebiło w ich duszach uczuć szlachetnych… Nawoływania te zbytecznymi nie były. Rozumiał to wybornie ów wielki obywatel kraju, o którym słusznie powiedziano, iż „wciąż przysłuchując się uderzeniom serca narodu, miał możność odtwarzania typów bieżących, poruszania zagadnień doby, wybornego orientowania się w sprawach danej chwili…”.

Sprawą najważniejszą „danej chwili” – podczas prawie siedmioletniego zamieszkiwania Kraszewskiego w Żytomierzu – była reforma stosunków włościańskich, obalenie poddaństwa i systemu pańszczyźnianego… W niejednej więc pracy z ówczesnej epoki zwraca się do stosunków i losów mas wieśniaczych. Barwy jasne, jakimi odtwarza usposobienia, tło charakteru ludu wiejskiego nie tylko w scenicznym utworze, tu wspomnianym, spotykamy; ale wielokrotnie gdzie indziej głos zabierając, starał się z poczucia obowiązku obywatelskiego przedstawiać dodatnie cechy tych tłumów, upadających pod ciężarem pańszczyźnianym… „Stare dzieje” nie są tu wyjątkiem. I w innych pracach toż samo się spotyka.

…………………………………………………………………………………………………………………

„Nic smutniejszego nad życie wieśniaka – pisze Kraszewski w „Wieczorach wołyńskich” – w którem niema prawie miejsca na miłość, tęsknotę, zastanowienie się nad sobą, na potrzeby serca, na rozwinięcie choć cząstkowo tego, co każdy przynosi od urodzenia… Pomimo to, nic poczciwszego w głębi nad ogół tego stanu ludzi…”. [6]

………………………………………………………………………………………………………………….

Mniemania powyższe pozornie trącą przesadą, w rzeczywistości, w epoce współczesnej, w połowie XIX w., odbiciem były wiernym usposobień owego ludu. Spotykano rzewne nieraz objawy sympatii dla dworu, jeżeli ten dwór spełniał uczciwie swą misję przewodniczenia gminie – a na pana tak się zapatrywano, jak na przedniejszego w gromadzie, na opiekuna i obrońcę… Witano go z radością, gdy po długiej rozłące wracał, żegnano ze smutkiem i z błogosławieństwem odjeżdżającego na orężną potrzebę.

Stwierdzamy słowa nasze przykładami z życia Wołynia XIX w.

Gaspar Maszkowski [właśc. Kasper Melchior Maszkowski (1806-1884), uczestnik powstania listopadowego 1830-1831; założyciel 1835 tajnej organizacji na Wołyniu, 1838 zesłany na Syberię] na wiosnę, w roku 1831, sztyftuje się na wyprawę; czyni przygotowania do potrzeby zbrojnej z rodzinnej Bohdanówki, w pow. starokonstantynowskim, za Bug, gdzie już słychać było szczęk oręża. Gromada wieśniacza przychodzi go żegnać; starzy, osiwiali gospodarze, błogosławią odjeżdżającego młodego dziedzica, a młodociany służący, Janek, parobczak z tejże wioski, błaga pana, by go wziął ze sobą na wojnę. Maszkowski nie może oprzeć się błaganiom Janka; wyjeżdżają z Bohdanówki samowtór, zbrojni, i walczą aż do października 1831 r. pod murami Zamościa i w okopach tego najdłużej trzymającego się posterunku. Pod murami Zamościa Janek ocala życie swemu panu, który padł na pobojowisku pod ciosami siedemnastu ran… Padł, ale nie zginął. Na dalszą działalność ocaliły go dłonie owego wiejskiego chłopaka i przyjaciół, towarzyszy broni. [7]

Drugim wymownym przykładem pewnej duchowej spójni, łączącej wówczas niejednokrotnie chatę z dworem, jest fakt z roku 1858. Gdy po 27 latach wygnania syberyjskiego, ziemianin powiatu owruckiego, Antoni Pawsza [(1793-po 1863), autor „Pamiętnika własnoręcznego” (1882), w którym znalazły się m.in. obserwacje etnograficzne, meteorologiczne i zoologiczne z Syberii] wrócił z niewoli, dokąd zaprowadziły go były wypadki 1831 r., cała gromada wieśniaków wyszła z chlebem i solą na jego spotkanie… Działo się to we wsi Kleszczach [właśc. Kleszcze], w owruckiem, gdzie Pawsza mieszkał przed swym wygnaniem i szczególnym trafem wieś ta nie została skonfiskowaną… Długi okres czasu, 27-letni, zabrał ze świata znaczną ilość tych wieśniaków, którzy pamiętali Pawszę, pamiętali ową niezwyczajną w owruckiem chwilę, gdy w okolicy, na wieść o walce nad Wisłą poruszyły się dwory i zaścianki nad Uszą, gdy rządy tego poruszenia sprawował Gracyan Baykowski [właśc. Gracjan Bajkowski] z Antonim Pawszą, a walczącymi dowodził Wilhelm Hołowiński, ówczesny marszałek owrucki, i chodzono w orężne, nierówne boje pod Potapowiczami, pod Waśkowcami, pod Owruczem… Nieliczni, bardzo nieliczni pamiętali owe czasy 1831 r.; było już wieśniacze pokolenie przeważnie nowe, ale i ci świadkowie lat dawnych i generacja młodsza przybyli do dworu kleszczowskiego gromadnie, witając Pawszę, wracającego z niewoli.

Nić tradycji nie była jeszcze zerwaną, nie stawali między chatą a dworem ludzie nieznani, przybysze, pilnie niszczący wszelkie ścieżki dawnych stosunków i dawnego porozumienia. Na owych ścieżkach chata i dwór wielekroć spotykały się i na tym gruncie nie tylko porozumienie, ale serdeczne niekiedy węzły sympatii zawiązywały się.

Z owych to starych sympatii, ze szczątków rozsypanych przeszłości, która była ich wspólnym dobrem, powstała myśl i starszych, i młodszych pokoleń powitania dawnego pana, niemal cudem wróconego znad Irtysza do kniei Polesia owruckiego.

Witał ze łzami przybyłą gromadę stary wygnaniec, każdego z wieśniaków ucałował a nazajutrz do późnej nocnej godziny na podwórcu dworu kleszczowskiego grała muzyka: wieśniacy tańczyli i ucztowali – pan Antoni Pawsza ich podejmował… [8]

To jeden z rysów stosunku chłopa do dworu, stosunku nie zawsze jednakowo uwydatniającego się – zdarzały się i barwy mniej jasne – ale dwa przykłady tu przytoczone nie były wyjątkiem rzadko spotykanym. Inne cisną się mi pod pióro, również o barwach jasnych. Tym razem o nich zamilczamy, chodziło bowiem o wskazanie jedynie, iż Kraszewskiego twierdzenia, wyżej tu przytoczone o ludzie wiejskim, posiadały w owej epoce realne podstawy.

„Stare dzieje”, podobnie jak „Wieczory wołyńskie”, wywoływały jednak tu i ówdzie niechęć i dąsy na autora. „Schlebia zbyt – chłopom”, mówiono. „Schlebia niższym warstwom społecznym, poniża klasy górujące…”. Takie głosy dawały się słyszeć wśród niektórych kół ziemiańskich. Twarde wyrazy wyrzekań i krytyk nieuzasadnionych na mniemaną demagogię niestrudzonego a wszechstronnego pisarza tym bardziej wzrastały, iż, jak wskazaliśmy, toczące się rozprawy o kwestii uwolnienia włościan wywoływały zbyt sprzeczne, często zbyt dziwne zdania i rozprawy wśród ludzi nagle zaskoczonych tą sprawą, wcale zaś nieprzygotowanych do jej umiejętnego traktowania, bezradnie opuszczających dłonie.

Kraszewski nie zrażał się głosami niechętnych: na długim gościńcu jego zawodu literackiego widziano liczne laury, a niemniej i ciernie. Tych ostatnich zawsze było obficiej; a nawet, posuwając się na drodze życia i pracy, niejednokrotnie musiał przedzierać się przez olbrzymie zapory cierniowe. Na krzyki niesforne nie zważał, bez względu czy fala zawiści i ciasnoty głów wzbierała bardziej lub mniej wysoko, i już w pierwszym okresie swej obfitej, wszechstronnej twórczości, w r. 1838, do krytyków swych i zawistnych mówił: „Mości panowie, nieskończone dzięki – za pochwały nagany rady i przestrogi. Kiedykolwiek co spotkam z czyjejkolwiek ręki – zawsze będę dziękował, lecz nie zejdę z drogi…”. Od chwili wypowiedzenia tych słów do czasów żytomierskich upływało około dwudziestu lat, w ciągu których „nie zeszedł” z drogi swej; z drogi pracy nieustannej, pełnej znoju, lecz niezmiernie owocnej dla społeczeństwa…

Są ślady, że pilnie opiekował się teatrem: gdy ukończył jego budowę, gdy urządził scenę, sprowadził artystów, nie poprzestał na tym: zasilał repertuar własnymi niekiedy pracami i utworami innych, a wreszcie wytworzył komitet, czuwający nad artystycznym jego rozwojem. Do komitetu oprócz niego wchodził Apollo Korzeniowski [ojciec Josepha Conrada (Korzeniowskiego)], pisarz dopiero zawód swój rozpoczynający, ziemianin Leon Lipkowski i paru innych. Duszą komitetu był Kraszewski, zachęcający wciąż obywateli wołyńskich do ofiarności na rzecz teatru. Stąd więc dawały się wówczas słyszeć głosy, że „teatr jest jego nieustanną jeremiadą [lamentem]”… [9]

Obok poważniejszych sztuk przesuwały się przez tameczną scenę rzeczy lekkie, zachęcające niejako do teatru szerszą publiczność, przesuwały się wodewile, przeróbki z francuskiego, do których układał Jan Prusinowski, adwokat i literat, nader dowcipne okolicznościowe piosenki.

Ukazanie się w r. 1859 na scenie dramatu Apol. Korzeniowskiego „Dla miłego grosza” napełniło widownię po brzegi; wywołało wówczas nader silne wrażenie, ale też i wiele niechęci.

Autor nie zwracał uwagi na usterki drobne, ale surowo karcił przywary o najciemniejszych barwach, karcił z niezmierną bezwzględnością.

Dramat ten, stawiający pod pręgierzem pewne koła towarzyskie zmaterializowane, samolubne, chciwe, był jaskrawą satyrą; nic więc dziwnego, iż obudził swą bezwzględnością niemało niechęci, szczególnie wśród grup ludzi umiarkowanych, wśród pokoleń starszych. Młodzież ówczesna, nader krytycznie zapatrująca się na niektóre sfery społeczne, gorąco oklaskiwała tę udramatyzowaną surową satyrę, podczas gdy obóz starszych z niechęcią, jeżeli nie z oburzeniem ją powitał… [10] Niemniej dramat ten ukazywał się kilkakrotnie z powodzeniem na scenie żytomierskiej, a również i kijowskiej, wciąż budząc zachwyty i potępienia, budząc uczucia sprzeczne i wrażenia silne, jako kreacja niezaprzeczonego talentu.

…………………………………………………………………………………………………………………………………………

W r. 1856, w maju, przypadały nowe „wybory” w Żytomierzu, na których znaczną większością głosów, prawie jednomyślnie, został ponownie Kraszewski wybrany kuratorem honorowym „gimnazjum wołyńskiego”. Wybór tym razem potwierdzony został przez rząd; były to chwile, po długiej a niepomyślnej dla państwa wojnie krymskiej, gdy rygory dawne zniknęły a zapowiadały się dni jaśniejsze.

Ten obiór włożył na jego barki ciężar nowy i znaczny, wszystkie bowiem obowiązki, jakie ufność ziomków składała w jego dłonie, lub po które sam sięgał, spełniał z sumiennością bezbrzeżną, z zapałem młodzieńczym. Tak było i z ową kuratorią szkół żytomierskich. Włożył w te nowe obowiązki dużo pracy, czasu i grosza.

Patrzano nań ze zdumieniem, poprzednicy bowiem jego na tym stanowisku traktowali swój urząd jako czczy tytuł i ustalała się opinia, że to stanowisko „niewielką daje możność zrobienia dobrego”. Twierdził Kraszewski, wbrew tym opiniom apatycznych kół ziemiańskich, wbrew ludziom niepoczuwającym się do obowiązków obywatelskich, że, korzystając umiejętnie z okruchów nam zostawionych, możemy niejednemu zapobiec, niejedno naprawić. Dzieje jego kuratorii usprawiedliwiały to twierdzenie.

Po raz pierwszy zobaczono u nas w owej dobie kuratora czynnego, kuratora, którego głos miał powagę, a działalność nie była bezowocną. Działalność ta rozpoczyna się od owego dnia, gdy go obrano. Zaraz objął urzędowanie, nie czekając na procedurę potwierdzenia, tak pewnymi byli tym razem rządowego „placet” [zezwolenia]. I zaczęło się dlań odtąd życie pełne niepokoju, pełne drobnych spraw przeszkadzających mu w pracy literackiej.

W listach do rodziny, do przyjaciół, często uskarża się na ten odmęt roztargnień odrywających „od ulubionych zajęć”, na tę konieczność połączoną z urzędowaniem wizytowania, rewizytowania, fetowania… czego mocno nie lubił. Zniewolony był jednak wśród gwaru i drobnych zabiegów życie prowadzić, by coś pożytecznego wytworzyć na polu spraw publicznych, do których uprzednio wcale się nie dotykał… „Robię co mogę – czytamy w jednym z jego listów z owej chwili – fraszka literatura, gdy chodzi o ulżenie nędzy, o oświatę i ważniejsze dla społeczności zadania…”. Wspomina o „ulżeniu nędzy”, ciągle bowiem dzieląc ze społeczeństwem zabiegi jego i troski, świadomy jego potrzeb, bierze udział i w Żytomierskiem Towarz. dobroczynności, w Towarz. św. Wincantego a Paulo, założonym przez J. Prusinowskiego, i w zarządzie miejscowego klubu: całego siebie oddaje na usługi publiczne, zarówno w zakresie spraw społecznych, jak i jednostek… Wielokrotnie dawano charakterystykę Kraszewskiego jako pisarza, odmierzano mniej lub więcej ściśle jego wpływ na społeczeństwo, ale prawie wcale nie dotykano charakterystyki jako człowieka… Cierpienia, potrzeby, troski, krzywdy jednostek miały w nim obrońcę, orędownika ofiarnego. O tej stronie jego usposobień powinni pamiętać ci, co pragną odtworzyć w całej pełni postać tę niezwykłą w literaturze i w życiu codziennym, w stosunkach z ludźmi, w sprawach społecznych i prywatnych.

Przezacna jego małżonka, pani Zofia z Woroniczów Kraszewska, stojąc na straży spokoju męża i widząc, że kuratoria, wraz z innymi sprawami publicznymi i całą ciżbą spraw, interesów prywatnych, podkopują jego zdrowie, tak się wyraża w jednym z listów: „… A pracę niesłychaną ma teraz. Już nie tę dawną, która choć męczyła, lecz razem i przyjemność sprawiała, ale pracę śród ludzi, z ludźmi i dla ludzi, bo się nauczyli nikogo o radę, o pomoc i posługę nie prosić, tylko jego…”. A nieco niżej dodaje: … „czasem to życie… zamęcza do choroby, do rozdrażnienia takiego, że po prostu upada pod niem…”.

Niezmierna energia, przebywająca w organizmie dość wątłym, wyrabiała olbrzymią siłę woli, która wspierała, dopomagała przetrwać wszelkie znużenia fizyczne i moralne, znaleźć na wszystko czas, wszystkiemu podołać.

Owoce działalności kuratorskiej, jak na stosunki ówczesne, znaczne były. Troszczył się o losy uczniów niezamożnych, asystował całymi nieraz dniami na egzaminach, wglądał w ich przebieg, w klasyfikację postępów uczniów, a wreszcie udało mu się usunąć nieodpowiedniego wcale, długie wszakże lata zasiedziałego w Żytomierzu, dyrektora Kitczenkę. Tę przysługę prawdziwą szkołom żytomierskim dokonał z wielkim nakładem pracy i zabiegów. Że niełatwo mu to przyszło, bo p. dyrektor u władz posiadał zachowanie znaczne, świadczą wyrazy skreślone w liście do jednego z przyjaciół, mieszkającego pod Kamieńcem… „Źle robi wasz poczciwy kurator, że w Kijowie nie bywa i o szkoły mało się troszczy. Ja, stąd się pozbywając nieznośnego dyrektora gimnazyum, mimowolnie wam się nim przysłużyłem. Już gorszego nigdy mieć nie będziemy, ale co mnie zgryzoty wydalenie jego kosztowało, trudno wypowiedzieć…”. [11]

Wydalił wreszcie, ciesząc się, że „gorszego nigdy mieć nie będziemy…”. Było to złudzenie, o jakie u nas zawsze łatwo. Przyszłość nadejść miała wkrótce pełna grozy i przynosiła z sobą rzeczy i ludzi, i zamiary, i wykonawców coraz groźniejszych. Nadeszli mistrze, którzy uczyli „imię własnego kląć ojca, kląć sławę przodków, kląć dzieje stuleci…”. [12]

Ku końcowi jego działalności kuratorskiej objął ster naczelnego zarządu okręgu naukowego kijowskiego nie generał, nie dygnitarz biurowy, ale mąż nauki, pedagog, Pirogow, którego nominacja była wyrazem tych lepszych, łagodniejszych prądów, co powiały chwilowo nad olbrzymimi obszary znużonego wówczas mocno państwa. Kierunek rządów Pirogowa, dążąc do puryfikacji [oczyszczenia] szkół z różnych naleciałości systemu dawnego, ułatwiał nieco Kraszewskiemu pomyślne załatwiania spraw szkolnych.

Dyrektor gimnazjum żytomierskiego, który był powodem tylu zgryzot naszego pisarza, widocznie w pamięci jego mocno utkwił, jako typ ciekawy: odnajdujemy go bowiem w powieści p. t. „Resztki życia”. W powieści streszczeniu tak o nim się mówi: „Była to figura niewielka, czupurna, krzykliwa i despotyczna: rozsiewał postrach paniczny – i cieszył się tem…”.

Udobruchać go wszakże było łatwo. Klienci, posiadający tę tajemnicę przynosili mu na ofiarę, czy to głowę cukru, czy pieniądze w brzęczącej monecie, czy prowizje [zapasy] domowe, lub nawet wazoniki z kwiatami – wszystko to przyjmowane było, jako objaw wdzięczności i poważania i skutek swój wywierało – chyba… że ofiarodawca za długo się namyślał nad złożeniem daru, lub też składał ofiarę zbyt lichą; wówczas –„dyrektor odrzucał ją z oburzeniem, zgrozą, łajaniem, a niekiedy konfiskował na rzecz szpitalów…”. [13]

Wizerunek, zaiste, zdjęty z natury ze ścisłością fotograficzną. Podobnie jak znacznie wcześniej napisana powieść malutka p. tyt. „Budnik” (wyd. w r. 1848) szkicując assesora [właśc. asesor, urzędnik sądowy] modeluje go wedle żyjącego zapewne wtedy wzoru ze Stepania, bądź Rożyszcz; chociaż i ich następcy w podobny sposób przemawiali do różnych Budników: „ja mogę, wiele mogę, bardzo wiele mogę, prawie wszystko mogę… ale zakon – to grunt…”. Budnicy z łatwością orientowali się, co zrobić, by ów „zakon” nie zamącał wszechmocy pana asesora…

……………………………………………………………………………………………………………………..

Rozumna, pełna poświęcenia i rzutkości młodzieńczej, na polu spraw społecznych, wszechstronna działalność Kraszewskiego zdobywała mu coraz to większe uznanie ogółu ziemiańskiego na Wołyniu. Nie szczędzono dowodów tego uznania, stawiano go jako przykład dla obywateli innych prowincji; nawet ci, którym się zdawało, że spostrzegali w postaciach jego powieści własne portrety, z pewnym odcieniem karykatury skreślone, o tym nieco zapominali… Kulminacyjnym punktem chwil uznania i hołdów ogólnych dla Kraszewskiego, które mu składało jednomyślnie obywatelstwo wołyńskie, był początek wiosny r. 1857. Wówczas jednym z głośniejszych objawów ogólnego uznania i popularności na Wołyniu był obiad galowy wydany dla Kraszewskiego, w dniu św. Józefa, r. 1857, przez marszałka gubernialnego, na który zaproszono wszystko, co zaliczało się do inteligencji, do świata głośniejszych ziemian i sfer wyższych urzędowych z gubernatorem na czele. Muzyka uprzyjemniała biesiadę a toasty przedłużały ucztę, która i w owym czasie była objawem wyjątkowym, jednoczącym w czci dla wielkiego pisarza również koła ziemiańskie, polskie, jak i koła oficjalne. Widowisko, zaiste, ani przedtem, ani też później w życiu Wołynia niespotykane.

Chwila największego rozkwitu popularności Kraszewskiego, w kołach ziemiańskich i nieziemiańskich, zarazem też była rokiem ważnym w życiu Żytomierza. Miasteczko dotąd niemal parafialne, bez ludzi wybitnych i bez rozgłosu, szybko stawać się zaczęło ogniskiem skupiającym wybitniejsze siły umysłowe trzech prowincji, Wołynia, Podola i Ukrainy.

To ognisko rozniecać się zaczęło około r. 1857 i dawało znaki życia w ciągu lat trzech, do r. 1860. Wyjazd Kraszewskiego ostateczny do Warszawy, a niemniej i inne okoliczności sprawiły, iż życie umysłowe i społeczne Żytomierza, wbrew przypuszczeniom optymistycznym o przyszłości miasteczka, przygasać zaczęło i wkrótce zagasło. Efemeryczne znaczenie kulturalne, którego uprzednio i nigdy już później nie posiadało, wyłącznie Kraszewskiemu zawdzięczało.

Po jego osiedleniu się, zaczęli tam osiadać, lub często gościć chwilowo, pracownicy na polu literatury i miłośnicy wiedzy i wybitniejsi ziemianie trzech prowincji. Do miejscowych literatów, Maksymiliana Jakubowicza, b. prof. un. moskiewskiego (+ 1853 r.), Edw. [Edwarda] Gallego, lekarza [(1816-1893), także działacza społecznego, pisarza], Jana Prusinowskiego, prawnika [(1818-1892), także poety, publicysty], przybywają na stałe: Kazim. Komornicki, Antoni Pietkiewicz (Adam Pług) [(1823-1903), pisarz, biograf, publicysta], Apollo Korzeniowski, Aleksander Groza [(1807–1875), poeta romantyczny, jeden z twórców tzw. szkoły ukraińskiej]. Osiadają ludzie już od dawna używający z różnych względów rozgłosu, w szerokich kołach prowincji, jak b. naczelny lekarz wojsk polskich z r. 1831 – z tego powodu „generałem” nazywany, Karol Kaczkowski [(1797-1867), także działacz społeczny], praktyk, używający dużej wziętości; ziemianin zacny a zamożny, pragnący pracować na polu społecznym, Leon Lipkowski; później nieco, młody, niezwyczajnych uzdolnień, lekarz Fortunat Nowicki [(1830-1888), także społecznik, uczestnik powstania styczniowego], wnoszący z sobą dużo zapału do każdej pracy kulturalnej.

Na tym szeregu nie kończy się grupa ludzi wybitnych, których często wówczas na bruku żytomierskim widywano. Zaglądali tam: z Ukrainnego Polesia Erazm Michałowski, z Wiśniowca Włodzim. hr. de Broel Plater, spod Berdyczowa Eustachy Iwanowski (Eust. Heleniusz) [(1813-1903), historyk, dziejopisarz], młody uczony Apolinary Zagórski [popularyzował nauki przyrodnicze w artykułach zamieszczanych w „Gazecie Warszawskiej”], przedwcześnie zgasły (1858 r.), z Kiwirzec pod Łuckiem, marszałek łucki, Wincenty Piotrowski, z Kijowa, młody poeta, Leonard Sowiński i wielu innych. Przesuwały się przez miasteczko i dłużej tam niekiedy przebywały postacie z lat dawno minionych, wracające z wygnań Wschodu lub z emigracji, z Zachodu: lekarz Antoni Beaupre, Gaspar Maszkowski, Rabcewicz, Antoni Pawsza; ci do grupy wschodniej należeli; a z Zachodu dwaj Budzyńscy, Wincenty i Michał, Tespezyusz Dubiecki, Stanisław Iwanowski i inni. Gdy Maszkowski, po powrocie z Dauryi [właśc. Daurii] Nerczyńskiej po raz pierwszy ukazał się w loży teatru – wszyscy wstali: chciano w ten sposób swoją łączność z przeszłością okazać i oddać hołd cnocie bojowej i obywatelskiej.

Zdarzało się wreszcie, i to nierzadko, że i z dalszych okolic, z głębi Rosji, zawadzali o Żytomierz chwilowo ludzie znani na polu nauki, Polacy, których los umieścił poza krajem; przybywali, pragnąc zaczerpnąć powietrza swojskiego, poznać Kraszewskiego lub zasięgnąć jego rady w sprawach literackich. Takim był Antoni Stanisławski, profesor prawa na Uniwersytecie Charkowskim, przybywał ze swym przekładem „Divina Comedia” Dantego [właśc. „La divina commedia”(pol. „Boska komedia)], której część już w r. 1858 była dokonana – i odczytywał jej ustępy Kraszewskiemu… Zbyteczne dodawać, iż, przy tak znacznym ożywieniu ruchu i myśli w miasteczku, przybywały dla rozrywki, dla stosunków towarzyskich liczniejsze zastępy z prowincji, dalszej bądź bliższej, i mnóstwo ich kołatało do pracowni wielkiego przywódcy życia umysłowego, niespodzianie powstającego tam, gdzie do niedawna było uśpienie zupełne.

Ta ostatnia falanga [zwarty tłum idący ławą] znajomych, lub niby znajomych z powiatów prawdziwym dopuszczeniem Bożym była dla człowieka pracy, zabierała mu dużo czasu bez żadnej rzeczywistej potrzeby. [14]

Początek roku 1858 przyniósł krajowi zapowiedź wielkiego przewrotu społecznego. Rząd, jak wskazaliśmy, opierając się na adresach [pismach zbiorowych wystosowanych do władz] szlachty kowieńskiej i wileńskiej, postanowił przystąpić do uwolnienia włościan z zależności poddańczej i systemu pańszczyźnianego. Nie znalazł wszakże żadnego poparcia wśród Rosjan. Jedynie szlachta polska na Litwie wniosła petycję do Tronu, prosząc o zniesienie poddaństwa włościan. Redaktorem petycji i jednym z inicjatorów najgorliwszych, szerzących wśród mas szlacheckich ideę starania się o uwolnienie włościan, był Jakób Gieysztor [właśc. Jakub Kazimierz Gieysztor (1827-1897), działacz polityczny, publicysta, pamiętnikarz], ziemianin spod Kowna. Jego imię powinno na zawsze pozostać we wdzięcznej pamięci milionów uwolnionego ludu. [15]

Z rozkazu rządu, w celu opracowania projektów reformy, zawiązano komitety włościańskie, oparte na wyborach, w każdej z trzech guberni. Obrady komitetu wołyńskiego ujawniły nie tylko usposobienie wysoce zacofane szlachty, ale niechęć słuchania rad i wskazówek ludzi rozumiejących potrzeby ludu i w ogóle potrzeby kraju. Kraszewskiego nie obrano do owego komitetu, uważając go za „utopistę i marzyciela”. Niemniej on, widząc, iż większość komitetu składa się z jednostek wstecznych i chcąc kwestię postawić na właściwym gruncie, wskazać cel, do którego w swych opracowaniach dążyć komitet powinien, napisał rodzaj swego credo w tej kwestii, w formie listu do Wincentego Piotrowskiego, marszałka łuckiego. Żądał Kraszewski w tym liście nadania włościanom sadyb i gruntów z indemnizacją [odszkodowaniem] dla właścicieli wiosek. Takie żądanie wydało się dla wielu „wydarciem własności”. Rozpoczął się więc przeciw niemu huczek niemały, zawiązał się pewnego rodzaju zatarg z ziemiaństwem wołyńskim, zatarg później załagodzony, lecz ostatecznie na dnie usposobień obu stron długo trwający.

Jak Kraszewski zapatrywał się na znaczenie tej kwestii, świadczą jego własne słowa (z listu do marszałka Piotrowskiego): „Teraźniejszy stan umysłów w chwili tak ważnej, gdy bez szkody dla siebie możemy uczynić, co sumienie i rozum każą – przeraża mnie. Dużośmy gadali, a gdy robić przyszło, najpoczciwsi nawet uciekają się do sofizmatów najdziwniejszych… instynkt zachowawczy przeważa i zaślepia. Ledwie można im wytłómaczyć, że, do zbytku interesu swego pilnując, gotowi właśnie go narazić…”.

W innym liście do Podwysockiego tak to rozwiązanie wedle „sumienia i rozumu” przedstawia: „… Niepojęcie ważności tej kwestyi włościańskiej nadzwyczajne. Tu, według mnie, niema innego wyjścia, jak odrazu, szczerze i porządnie kończyć: dać sadyby i razem po kawałku gruntu, ale tak, jak wszędzie, za indemnizacyą, nie darmo. Swoboda bez własności – na nic. Sadyba – to nie własność, tylko przykucie; trzeba więcej i inaczej; ale bez szkody niczyjej to wykonać…”. Ten programat [program] rozwiązania kwestii, obszerniej opracowany, opatrzony uwagami przewidującymi przyszłość, zawarty w liście wspomnianym do marszałka Piotrowskiego, odczytany na posiedzeniu komitetu – wywołał burzę olbrzymią… Na próżno nieliczne głosy w komitecie – Winc. Piotrowskiego, Stanisława Chamca [(1840-1908), powstaniec styczniowy, poseł na galicyjski Sejm Krajowy i do austriackiej Rady Państwa] – nieliczne, i mniej wpływowe, spoza komitetu – Leonarda Sowińskiego, Fortunata Nowickiego, reprezentujące opinię kół młodszych, wykształconych – starały się uśmierzyć nawałnicę: burza się rozszalała. „Powaśniłem się z połową świata tutejszego o włościańską przyszłość” – pisze Kraszewski do jednego z braci, nie dodając, ale głęboko czując, że tu chodzi o przyszłość tych warstw, z których komitet powstał, o przyszłość całego kraju, o jutro naszego społeczeństwa… Nie rozumiano tego: egoizm brał górę.

W owym czasie odbył Kraszewski podróż pierwszą w swym życiu za granicę. Podróż zabrała znaczną część roku (1858). Przed wyjazdem żywioły lepsze z kół szlachty, których poza komitetem dość wszakże znaczna była ilość, postanowiły burzę uciszyć. Uciszono, acz, jak przyszłość wskazała, nie na długo. Wyrazem uciszenia zatargu była uczta pożegnalna, którą wydano na pożegnanie w imieniu całej prowincji… Duchy wsteczne, egoistyczne cieszyły się, że po jego wyjeździe nikt im przeszkadzać nie będzie w utrzymaniu projektów reformy na tych torach, na których pragnęli ją utrzymać… I rzeczywiście, w ciągu ośmiu miesięcy nie posunęła się sprawa wcale naprzód, a żywioły zacofane święciły tryumfy.

Wówczas Kraszewski po swym powrocie umieszcza w „Gazecie Warszawskiej” owe „Listy” (w styczniu 1859 r.), ostro występujące przeciw brakowi ofiarności, ciasnocie umysłowej ludzi stojących na polu życia publicznego. Wystąpienie było nader bezwzględne, poruszyło i oburzyło niezmiernie nie tylko komitet, przeciw któremu głównie występował, lecz całe tłumy ziemiaństwa. Szczególnie dotkliwie dotykało porównanie trzech prowincji z Litwą, na niekorzyść pierwszych. „Tam jest życie – wołał w owych „Listach” – u nas śmierć, na którą bodaj że niema ratunku, bośmy nareszcie i poczciwego wstydu się pozbyli…”. Podniosły się w prasie głosy niektórych ziemian w obronie prowincji. Gniewano się, zarzucano krzewicielowi postępu pesymizm… brak miłości kraju. On publicznie w tejże „Gazecie Warszawskiej” odpowiadał: wywiązała się polemika, trwająca trzy miesiące. W imieniu rzekomo obrażonego Wołynia występował marszałek gubernialny – ostatni od wyborów przedstawiciel ziemian wołyńskich – Karol Mikulicz, twierdząc, że „obywatele wołyńscy są pełni poświęcenia i wiele nad możność uczynili posług i ofiar…”.

Z niemałą rzeczywiście goryczą Kraszewski nawoływał do godnego, stosownego do potrzeb chwili postępowania w kwestii włościańskiej i do ofiarnego spełniania obowiązków obywatelskich. Wołał: „gniewamy się srodze, gdy kto nam wyrzuca winy nasze, a poprawić się nie myślim; tłómaczymy je, sofistykując, jak gdyby z niedopełnienia obowiązku czemkolwiek wytłómaczyć się było można…”. Walka przybierała coraz ostrzejszą formę: zewsząd zaczęły nań sypać się listy podpisane i anonimy, pogróżki, wymyślania, oszczerstwa brutalne… Nawet ludzie zacni, z piękną poza sobą przeszłością, uniesieni ferworem bojowym – jak Spirydon Ostaszewski [(1797-1875), pisarz, powstaniec listopadowy, prototyp sienkiewiczowskiego Podbipięty], dawny żołnierz spod Zamościa, autor „Piw kopy kazok” – niepotrzebnie stawali pod sztandarem broniącym pokrzywdzonego niby honoru Wołynia… Spirydon Ostaszewski w liście prywatnym wskazywał wielkiemu pisarzowi, iż gdy nie chodził na działa, nie odbywał podróży w kajdanach, etapem, a jedynie „poświęcił tysiące liber papieru na pisanie powieści”, nie ma prawa mówić o poświęceniu… „Chcesz być apostołem poświęcenia – pisze Ostaszewski – daj przykład, daj kości na potrzaskanie, daj nogi w kajdany, a inaczej, przepraszam dobrodzieju, to nie uchodzi…”.

……………………………………………………………………………………………………………………………….

Kraszewski od szeregu lat był obyty z pociskami, które wywoływały jego szczerość zdania i otwartość słowa, nieoglądanie się na nikogo, gdy chodziło o dobro ogólne. Dobry obywatel kraju, widząc i tym razem rozszalałą burzę gniewu za słowa prawdy, nie cofnął się z areny polemiki. Prowadził ją dalej. „Gniew wasz – mówił im – pociesza mnie i raduje, żądałem go”… I wypowiada ponownie czego to mianowicie żąda od ziemian Wołynia, Podola i Ukrainy… „Niech gniew ten, na złość niegodziwemu oszczercy, wywoła szkołę agronomiczną, towarzystwo dróg szosowych, szkółki dla ludu po wsiach, restauracyę kościołów, stały fundusz na podtrzymanie teatru… niech jeszcze, na złość mnie, przyłoży się do uczynienia stypendyów przy gimnazyach dla ubogich uczniów, ochron po miastach, do pozamykania karczem po wsiach… Bez żadnej przesady, jeśli, uczyniwszy to, czego po was kraj wymaga, zechcecie potem, jako oszczercę, ukamienować mnie na rynku, wyjdę na plac, uściskawszy żonę i dzieci, i stanę z twarzą pogodną na męczeństwo”…

Niestety, żadne z tych żądań, żadna z tych potrzeb krajowych nie zostały załatwione, ani wówczas, ani też później… aż do dziś; lecz rzecznik tych i innych, gwałtownych potrzeb społeczeństwa był kamienowany – wprawdzie nie złomami bruku miejskiego – ostrymi wszakże ciosami zjadliwych artykułów, w dziennikach, paszkwilami, anonimami… Wplotła się do tego pospolitego ruszenia, powołanego przeciwko Kraszewskiemu, często u nas spotykana prywata. Wśród ludzi głośniejszych wówczas na Wołyniu mieszkał w Żytomierzu doktór, cieszący się wziętością wielką, o którym tu wspominaliśmy, Karol Kaczkowski, człowiek znacznej ambicji, podrażniony nieco popularnością i wziętością Kraszewskiego; mniemał on, że kuratoria honorowa gimnazjum jemu się należy, podniecał przeto opinię, spodziewając się, że na przyszłych „wyborach”, które przypadały w maju 1859 r., obejmie stanowisko obalonego Kraszewskiego…

D-r Karol Kaczkowski, wraz z Aleks. Grozą, L. Lipkowskim i kilku innymi ludźmi dobrej woli, założył (w r. 1858) w Żytomierzu „Stowarzyszenie księgarsko-wydawnicze”. Inicjatorem rzeczywistym „Stowarzyszenia” był znany wtedy literat, Aleksander Groza, człowiek skromny, nielubiący wysuwać się na plan pierwszy, Kaczkowski więc objął ster „Stowarzyszenia” rzeczonego, usuwając na plan dalszy Grozę. Kiedy Kraszewski, widząc, że to „Stowarzyszenie”, niepraktycznie prowadzone, nie wyda należytych owoców, nie chciał doń wstąpić, Kaczkowski przeciw niemu wystąpił, sprzymierzywszy się z marszałkiem gubernialnym Mikuliczem i całą falangą różnych wstecznych żywiołów. Wystąpienia d-ra Kaczkowskiego przeciw Kraszewskiemu w druku najzupełniej identyczne były z wystąpieniami Mikulicza.

Pomimo zmobilizowania przeciw Kraszewskiemu znacznego nieprzyjaznego obozu, Wołyń i obudzona opinia w sąsiednim Podolu i Ukrainie posiadały tyle jeszcze żywiołów lepszych, niezaślepionych prywatą, posiadających szczerą chęć iść za wielkim mistrzem słowa, urzeczywistniać niejedną jego myśl obywatelską, iż „wybory” nowe – w maju 1859 r. – ponownie powołały na kuratora szkół Kraszewskiego – kandydatura d-ra Kaczkowskiego upadła… Ten ostatni nie utrzymał się nawet jako zastępca. Po Kraszewskim największą ilość głosów posiadał hr. Włodzimierz de Broel-Plater. Do zwycięstwa na wyborach po części przyczyniła się deputacja młodzieży szkolnej i Uniwersytetu Kijowskiego, która, w sposób nigdy przedtem niepraktykowany, weszła z adresami na salę obrad, prosząc swych ojców i braci, prosząc cały ogół wyborców, by nie pozbawiano szkół żytomierskich takiego opiekuna, męża wielorakiej zasługi.

Były głosy wprawdzie nazywające owych akademików demonstrujących na sali wyborów „zuchwałą młodzieżą”, niemniej jednak nie przebrzmiało to ujęcie się młodego pokolenia za wielkim obywatelem, ku któremu ich serca się skłaniały. W sali wyborczej na 328 głosujących oświadczyło się [opowiedziało się] za nim 267. [16] Było to zwycięstwo nad wichrzycielami stanowcze; zwycięstwo tym bardziej upokarzające warchołów, działających niekiedy bezwzględnie, iż z prowincji odzywały się liczne głosy, za Kraszewskim.

Do najpoważniejszych takich głosów spoza Wołynia zaliczyć potrzeba odezwę ziemian podolskich podpisaną przez przedniejszych obywateli, odpowiadającą na broszurę Kaczkowskiego przeciw Kraszewskiemu. [17]

Chociaż burza została zażegnana i wybór wypadł korzystnie dla Kraszewskiego, oświadczył on jednak, że urząd jedynie na rok przyjmuje, wówczas już bowiem czynione mu były propozycje przez Leopolda Kronenberga [(1849-1937), finansista, bankier, wydawca] objęcia w Warszawie redakcji „Gazety Codziennej” [ogólnopolski dziennik informacyjno-polityczny wydawany w latach 1831-1861]. Długo się wahał. Zatarg z ziemiaństwem wołyńskim zniechęcił go bardzo do pozostania dłużej w Żytomierzu; miał zamiar osiąść znowu na wsi, w Kisielach, w pow. starokonstantynowskim, które przed kilku laty spadły w sukcesji na jego żonę, marzył i o założeniu wielkiego dziennika na akcjach; ale myśl ta nie znalazła echa na Wołyniu. Ten ostatni zawód, iż nie zrozumiano doniosłości jego myśli i nie wsparto jej środkami pieniężnymi, mocno się przyczyniły do ostatecznej decyzji objęcia w Warszawie redakcji „Gazety Codziennej”.

Nie opuszcza jednak Żytomierza i stanowisk tam zajmowanych do lutego 1860 r.

Ostatnie półtorarocze pobytu w Żytomierzu, poza owymi burzami i zatargami, poza pracami literackimi, przyczynia się coraz bardziej do krzewienia w umysłach różnych pomysłów, skierowanych ku dobru ogólnemu. Pomysły nie tylko płyną z jego inicjatywy, lecz powstają w głowach różnych jednostek, przejętych wyższą myślą obywatelską. Zaczynają się zakładać ochrony dla wiejskiej dziatwy; tworzą się małe zawiązki szkółek ludowych; drukują się wyborne elementarze dla tychże szkółek, ułożone przez lekarza Fortunata Nowickiego, wreszcie powstaje myśl założenia Szkoły Rolniczej.

Kraszewski zawsze, z niezmierną ruchliwością, zwrócony ku potrzebom społecznym, widział już w pierwszych chwilach rozwoju kwestii włościańskiej, iż wkrótce zmienią się warunki, wśród których dotąd gospodarowano, że gwałtowna jest potrzeba kształcenia umiejętnych rolników i dozorców gospodarczych. Myśl tę, wraz z wielu innymi myślami, nawołującymi do natychmiastowego urzeczywistnienia, wypowiadał słowem i drukiem w swych nader ciekawych „Listach”, przesyłanych do „Gazety Warszawskiej”, które są wybornym odzwierciedleniem stanu ówczesnego społeczeństwa w trzech prowincjach południowych. Przedstawiał plan wytworzenia szkoły wyższej agronomiczno-technicznej, gdzie mieli się kształcić technicy, rolnicy, ekonomowie i niższa służba gospodarcza. Zakład mógłby być założony na akcjach, a zarząd spoczywać w ręku obywateli miejscowych, wybranych z grona akcjonariuszów. Wskazywał, iż ofiary na założenie takiego instytutu nie byłyby zbyt wielkie; fundusze z łatwością mogłyby być zebrane, a korzyści otrzymane z podniesionego gospodarstwa stokrotnie opłaciłyby nakłady… Sam wreszcie wnioskodawca oświadczał, iż gotów w każdej chwili z pomocą, jakiejby na swym stanowisku mógł dostarczyć. „Potrzeba tylko wspólnej zgody – mówił – woli i wytrwałości, aby myśl tę przyprowadzić do skutku, a gdybyśmy w czym pomocą ku temu być potrafili, najchętniej się ofiarujemy…”.

„Ofiarowywał” siebie w kwestii podniesienia materialnego dobrobytu kraju, tak jak milionem egzemplarzy swych dzieł służył gwoli umoralnieniu społeczeństwa, bardziej i skuteczniej, niż „najpiękniejsze rozprawy o moralności i zasadach wiary, pisane przez ludzi bez moralności i bez rzeczywistej wiary, jakich w bojach naszej publicystyki niemało napotykamy…”. [18]

W chwili, gdy Kraszewski marzył o politechnice, którą wzniecić miała inicjatywa prywatna i fundusze obywateli trzech prowincji, wybór zaś miejsca założenia zależny był od decyzji przyszłych akcjonariuszów, znalazł się człowiek bez środków i bez stosunków, ale pełen ducha patriotycznego i gorącego pragnienia dobra powszechnego, snujący plan podobny, ale na znacznie mniejszą skalę.

Był nim Hilary Korzeniowski, brat poety Apollona… [19] Powziął on myśl założenia, również na akcjach, niższej szkoły dla parobków i dozorców gospodarstw rolnych. Szkoła miała stanąć o jaką milę pod Żytomierzem, około Kmitowa, przy gościńcu, prowadzącym do Kijowa.

Aspiranci do rzeczonej szkoły rekrutowaliby się z sąsiednich zaścianków szlacheckich, co rzuciłoby niejedną iskierkę światła pod strzechę tej licznej a zapomnianej i zaniedbanej warstwy społecznej… Wydrukowany w oddzielnej broszurce projekt, rozrzucany na zjazdach szlacheckich i kontraktach [dorocznych zjazdach szlachty polskiej, mających na celu zawieranie umów gospodarczych] kijowskich, w latach 1859 i 1860, zaznajamiał z tą myślą szerszy ogół i w ten sposób kołatał do ofiarności publicznej… I ta myśl, podobnie jak myśl Kraszewskiego o instytucie techniczno-agronomicznym – nie została urzeczywistnioną; samo wszakże istnienie takich pomysłów, bodaj w zawiązku, świadczy jak w onej epoce – niezbyt dawnej, dziś mało znanej – mocnymi tętny bić zaczęło życie publiczne, jak się zaczęto krzątać około spraw społecznych znacznej doniosłości.

Dużo podobnych, pożytecznych myśli, planów, powstawało pod dachem cichego, o skromnej postawie domku przy ul. Małej Cudnowskiej, gdzie przebywał i nieustannie snuł nić pracy nigdy niezrywającej się, a tak zadziwiająco wszechstronnej, mistrz słowa i mistrz czynu…

…………………………………………………………………………………………………………………………………………

W długim okresie wołyńskim twórczości Kraszewskiego doba około siedmiu lat strawionych w Żytomierzu jest nader ważną chwilą. Wszystkie prawie najcelniejsze powieści okresu wołyńskiego powstały za dni owych siedmiu lat żytomierskich. „Jermoła”, „Dwa światy”, „Boża czeladka”, „Dyabeł” [właśc. „Diabeł”], „Chata za wsią”, „Powieść bez tytułu”, „Metamorfozy”, „Caprea i Roma” [właśc. „Capreä i Roma”], „Resztki życia”, „Starościna Bełska” [właśc. „Starościna bełska”], że o innych nie wspomnimy, chociaż zostały napisane w Żytomierzu, wraz z mnóstwem opracowań pamiętników (J. D. Ochockiego i inne) [Jan Duklan Ochocki (1766-1848), pamiętnikarz] z mnóstwem korespondencji do dzienników, z mnóstwem studiów rozmaitych, jak „Wieczory wołyńskie”, które stały się jednym z zarzewi, rozniecających gniew na autora, podczas owego głośnego zatargu z pewnymi kołami szlachty wołyńskiej.

Kraszewski, podczas doby żytomierskiej działalności, dostarczał naszemu piśmiennictwu od dziesięciu do dwunastu tomów rocznie, a jeżeli dodamy do ilości tej znaczną liczbę korespondencji do dzienników, to otrzymamy ogromną sumę prawie stu tomów, które wytworzył ten niezmordowany umysł w ciągu niespełna siedmioletniego pobytu w Żytomierzu. Jednocześnie rozpoczynał kilka prac najzupełniej różnych i jednocześnie je kończył.

Cała różnorodna ciżba robót nie przeszkadza mu, nie mąci myśli. „Myśli tej potrzeba swobody, ruchu, odświeżania się przemianami…”. [20] Przy całej, niezmiernej wrażliwości ataki krytyki literackiej, wielekroć niesłuszne, drażniące – podobnie jak wspomniana tu walka, wypowiedziana mu przez stronnictwa wsteczne – nie wyprowadzają go z równowagi, nie przeszkadzają w pracy. A jeśli niekiedy przeszkadzają i zniechęcają, nigdy nie poddaje się znużeniu.

Krytykom rzadko odpowiada: wyręczają go w tym niekiedy inni. Gdy Michał Grabowski [(1804-1863), powieściopisarz, publicysta i krytyk literacki], dając wodze swej osobistej niechęci, przy końcu r. 1856, pisał w „Dzienn. Warszaw.” [„Dziennik Warszawski”, konserwatywne pismo informacyjno-kulturalne, wychodzące w latach 1851-1856] z tak niezmiernym lekceważeniem o całej Kraszewskiego działalności piśmienniczej, iż tym dotknął i wielu literatów, słusznie oceniających wielkiego pisarza i szerokie koła jego czytelników, powstały liczne odpowiedzi przeciw Mich. Grabowskiemu, posypały się listy do Kraszewskiego od znajomych i nieznajomych, z różnych okolic Polski, wyrażające mu cześć i wdzięczność za jego długoletnie prace a oburzenie na Grabowskiego. [21]

Z publicznych literackich wystąpień przeciw M. Grabowskiemu wyróżniało się pióro, zawsze nader ostre, Apollona Nałęcz-Korzeniowskiego, który tym mniej Grabowskiego oszczędzał, iż ten ostatni stał na stanowisku narodowym dość dwuznacznym, co wywoływało niejednokrotnie oburzenie wśród ówczesnego społeczeństwa… Podczas, gdy pióro Apollona Korzeniowskiego bezwzględnie występowało przeciw Grabowskiemu, spoza puszcz litewskich dolatywał do Kraszewskiego, w imieniu Litwy przysłany, głos Ignacego Chodźki [(1794-1861), pisarz, gawędziarz], pełen uznania i czci.

Ten głos z Litwy, podobnie jak głosy liczne wielu innych, napełniał Kraszewskiego radością; w echach tej szczerej sympatii ziomków czerpał, jak się wyrażał, „siłę do pracy, po dwudziestu kilku leciech trudu i znużenia…”.

Na odezwę Chodźki i jego obronę, występującą w imieniu Litwy, Kraszewski odpowiedział obszerniej. Wśród innych myśli czytamy tam: „…Prawdziwie wyrazów nam dobrać trudno na podziękowanie mu i tej Litwie, dla której w sercu naszem zachowaliśmy młodzieńczą miłość i wdzięczność synowską… Nieraz, tak w tem, co się zowie zawodem naszym, przychodzi zupełnie zwątpić o sobie, o pożytku jakiejkolwiek pracy, o najmniejszej zasłudze, i zatęsknić za zmarnowanem życiem… droga nam każda kropelka orzeźwiająca, każde słowo zachęty, każde uznanie trudu, zwłaszcza gdy je takie usta, jak szanownego autora „Obrazów Litewskich” [właśc. „Obrazów litewskich”], ogłoszą…”. [22]

Chociaż już w drugiej połowie 1859 r. Kraszewski zawarł ostateczną umowę z Leopoldem Kronenbergiem o objęcie w Warszawie redakcji „Gazety Codziennej” i już w sierpniu rzeczonego roku wydał programat swój, jako redaktora, w którym zaznaczył: „przywiązanie do naszej wiary świętej, poszanowanie przeszłości, ufność w pracy, mającej zgotować przyszłość”… niemniej Żytomierz opuszcza dopiero w lutym 1860 r. Rodzina jego bawi tam o kilka miesięcy dłużej… W czerwcu ukazuje się jeszcze na chwilę, dla odbycia rodzinnej uroczystości – i już go potem nigdy Żytomierz nie widział.

Innymi tory potoczył się odtąd rydwan przeznaczeń tego wiernego syna i sługi ojczyzny. Na widowni stolicy wpływ jego roztacza szersze kręgi. Rozpoczynają się wypadki niespodziane, wielkie, w tragiczne następstwa obfite. We trzy lata po opuszczeniu Żytomierza, przemożna dłoń margrabiego Aleksandra Wielopolskiego [(1803-1877), naczelnik rządu cywilnego Królestwa Polskiego, zwolennik współpracy z Rosją], która nie znosiła wyższych umysłów w kraju, wyrzuciła go na tułactwo z ojczyzny – na tułactwo aż do zgonu…

Nim jednak opuści ziemię ojczystą, nim pójdzie na tułactwo, myśl jego zwraca się do Żytomierza, gdzie zostawił cząstkę swego życia pracowitego, skąd tyle rozrzucił skarbów swej myśli. Zwraca się do tej „parafialnej mieściny”, którą na lat kilka był zrobił duchową stolicą Wołynia i ziem ościennych, daje miastu słowo niby pożegnania, a w tym pożegnaniu, ze znamieniem życzliwej pamięci, tkwi coś jakby proroctwo. Pisał on w sierpniu 1861 r. te słowa: „Kilka krótkich lat rozrostu i umysłowego rozwoju miasta starczyły za dziesiątki, a ludność w przeciągu tego czasu prawie się podwoiła. Byłoby to szyderstwem losu, gdyby nie było raczej przeczuciem przeznaczeń i posłannictwa… My wierzym mocno w ostatnie… Mieszkańcy są, jak miasto – młodzi sercem i uczuciem nad miarę. Pragną dobra, garną się ku niemu; a jeśli po drodze przyjdzie co ciężkiego, czasem się zniecierpliwią, czasem postąpią porywczo… Dajcie im tylko otuchę, natchnijcie myślą, a zobaczycie, jak żywo podniosą dłonie i ochoczo porwą się do pracy… Wszystko więc prorokuje miastu wzrost i szczęśliwą dolę… a jeśli Bóg da pożyć, ujrzymy, że nie napróżno tak się spieszyło budować, tak pragnęło rozrosnąć… na przyjęcie wielkiego gościa – ducha wieku i postępu”…

Długie a nader ciężkie pół stulecia przesunęło się nad owym miastem, wystawionym na burze, niosące groźne zawieje, zasypujące rodzimą kulturę, a tylko na takim rodzimym podścielisku mógł uróść postęp, o którym marzył siewca swojskiej myśli. Nie wątpimy jednak, iż słowa jego ziszczą się – chociaż może po wielu latach… Ziarno pszenicy, zagrzebane przez liczne wieki w rumowiskach piramid Egiptu, wyniesione na działanie słońca – kłos wydaje. Azali ten sam los nie może spotkać ową starą siejbę naszej kultury, którą rzucał niegdyś po innych i wśród innych w glebę Wołynia J. I. Kraszewski, mądry odnowiciel społeczeństwa, niestrudzony pracownik na ojczystym zagonie?…

Marian Dubiecki (Kraków 1912), „Na Kresach i za Kresami – wspomnienia i szkice”, Kijów 1914

Bibliografia, przypisy

  1. Mylną jest wskazówka w Książce jubileuszowej dla uczczenia 50-letniej działalności literackiej J. I. Kraszewskiego (Warszawa, 1880 r.), iż dom ten był przy ul. Małej Berdyczowskiej. Stał on i zapewne dotąd istnieje, acz może przeznaczenie inne posiada, przy ul. Małej Cudnowskiej, na rogu wychodzącej z niej ślepej, bezimiennej uliczki, krętego zaułka bez nazwy.
  2. „Wieczory wołyńskie”, przez J. I. Kraszewskiego, Lwów 1859, s. 55.
  3. „Tygodnik Ilustrowany” 1861, nr 100.
  4. „Wieczory wołyńskie”, przez J. I. Kraszewskiego, Lwów 1859, s. 59.
  5. „Wieczory wołyńskie”, s. 147.
  6. „Wieczory wołyńskie”, s. 115.
  7. Dubiecki, w: „Kresy” 1906, Kijów.
  8. Patrz: Pamiętniki Antoniego Pawszy; rękopis przytoczony przez Eustachego Heleniusza, „Pamiątki polskie z różnych czasów”, t. II, s. 479 i nast.
  9. Patrz: Pamiętniki Spirydona Ostaszewskiego (rękopis) w wyjątkach podawał Eustachy Heleniusz, „Pamiątki polskie z różnych czasów”, t. II.
  10. Apollo Korzeniowski, „Dwa głosy”; poemat.
  11. Z listu do Konstantego Podwysockiego, w roku 1859.
  12. Apollo Korzeniowski, „Dwa głosy”; poemat.
  13. Stanisław Grudziński, „Rozprawa o czwartem dziesięcioleciu działalności powieściopisarskiej Kraszewskiego”.
  14. Jeden z takich przygodnych gości (Antoni Pawsza) tak opisuje swoją wizytę u Kraszewskiego: „Poznawszy p. Kraszewskiego, powiedziałem mu, że zupełnie innego spodziewałem się w nim widzieć człowieka, myślałem, że, jako autora tylu dzieł, zobaczę nudnego pedanta, a tu spotykam bardzo wesołego i przyjemnego człowieka, choćby do mazura” ( Pamiętniki A. Pawszy, u Heleniusza).
  15. Jakób Kazimierz Gieysztor (+ w Warszawie w r. 1897), znany i na polu bibliografii naszej, zostawił bardzo ciekawe „Pamiętniki”, oświetlające dzieje reformy włościańskiej w Rosji i zaszczytny udział w tej sprawie ziemiaństwa polskiego na Litwie, tudzież zacofaną opozycję szlachty rosyjskiej.
  16. Z biegiem lat liczba uczestniczących w „wyborach“ gubernialnych wciąż się zmniejszała. Wedle wskazówek Ant. Pawszy, w r. 1814 ilość wotujących na Wołyniu dochodziła do 900; w r. 1859 zaledwie ich było 310. Świadczy to jak znaczny procent wielkiej własności ziemskiej wyszedł z rąk dawnego obywatelstwa, a przeszedł do rządu, bądź też rozpadła się większa własność na drobne cząstki. (Pamiętniki Antoniego Pawszy; rękopis przytoczony przez Eustachego Heleniusza, „Pamiątki polskie z różnych czasów”, t. II).
  17. Pojednanie Kraszewskiego ze szlachtą wołyńską i jej naczelnym przedstawicielem, marszałkiem gubern. Karolem Mikuliczem, nastąpiło na tychże wyborach publicznie. Mikulicz za swe wystąpienia niewłaściwe przeprosił Kraszewskiego, a sejmikująca szlachta, rozczulona, ich obu na rękach nosiła. Popularność tylko d-ra Karola Kaczkowskiego od owego czasu najzupełniej upadła; wkrótce o nim zapomniano; i wszelką miał słuszność ktoś, co się wyraził o wynikach tego zatargu, iż Kaczkowski „a payé le pot cassé”… Po kilku latach umarł ten znany szeroko i ceniony lekarz na wygnaniu w Chersoniu, dokąd go uniosła burza 1863 r.
  18. Karol Estreicher, „J. I. Kraszewski. Przypomnienie czterdziestolecia zasług piśmienniczych i pracy”, Kraków 1871.
  19. Hilary Korzeniowski w r. 1864 wywieziony do Zach. Syberii, wkrótce tam zmarł.
  20. Karol Estreicher, l. c.
  21. Michał Grabowski nie cieszył się sympatią z powodu swych zapatrywań politycznych, szczególnie wśród młodzieży Uniwersytetu Kijowskiego. Urządzano mu niekiedy szykany drobne. Raz np. w czasach, o których mówimy, ujrzano na jego domu w Kijowie szyld z napisem: L’ecole cosmopolitique… wiedziano i pamiętano, jakie jest credo polityczne M. Grabowskiego wypowiedziane w listach do Pisarewa (w r. 1843) i później do Jul. Strutyńskiego. W ostatnim mówił M Grabowski: …„mniemana historyi polskiej samoistność jest zakończona, odtąd być ona tylko może jako członek Rosyi lub Słowiańszczyzny”…
  22. „Gazeta Warszawska”, nr 12, 1857.