Zgodnie z powszechną intuicją powstanie styczniowe swym zasięgiem ograniczyło się do Polski, przez którą rozumie się istniejące wówczas Królestwo Kongresowe oraz – o czym przypominamy sobie zdecydowanie rzadziej – do Litwy. Tymczasem insurekcja 1863 objęła również sporą część dzisiejszej Ukrainy.

Należy założyć, że istotnie mamy w tej kwestii do czynienia raczej z intuicją, aniżeli z sądem czy opinią, albowiem na fali odcinania się od przeszłości – szczególnie narodowej – mającej być dla światłego Europejczyka jedynie balastem, już tylko nieliczni dokonują jakiegoś namysłu nad historią w ogólności, a cóż dopiero nad tak prehistorycznymi skamielinami, jak XIX-wieczni powstańcy! W umysłach kołaczą się jeszcze postaci Chłopickiego czy Traugutta, a w uszach – szczególnie podczas świąt państwowych i okrągłych rocznic – dźwięczy Warszawianka albo Marsz Strzelców, jednak w wymiarze funkcjonalnym przynależą one już do swoistego muzeum pamiątek polskich, czy – jak chcieliby niektórzy – pamiątek po Polsce. W każdym razie insurekcja 1863 roku zdaniem wielu to odległy epizod, który winien stać się domeną historyków i niczym więcej. A z samej opowieści o niej miałoby nic dla nas nie wynikać.

Ten mentalny konstrukt ma jednak wszelkie cechy mistyfikacji i to na dwóch poziomach. Po pierwsze inne niż narodowa tożsamości grupowe okazały się ułomne, zbrodnicze, trywialne, bądź znajdują się dopiero w fazie projektu. Po drugie, owo „przedpotopowe” powstanie styczniowe jest dla naszej narodowej tożsamości elementem konstytutywnym, choć przysłoniętym wydarzeniami późniejszymi. Wydarzeniami – dodajmy – które pozostają z nim w ścisłym związku na poziomie substancji. Jego spadkobiercami są wszyscy ci, którzy do polskości się poczuwają. Stało się tak między innymi dzięki kluczowej roli, jaką Powstanie odegrało w duchowej formacji pokolenia Piłsudskiego – pokolenia architektów polskiej niepodległości, do którego z kolei przynajmniej formalnie – bo w nazewnictwie – odwołuje się III RP. Nie należy zapominać, że naszych ojców i dziadków walczących w powstaniu warszawskim tak samo rozpalał ogień irredenty wskrzeszony z popiołów powstania styczniowego. Warto zatem wiedzieć o nim jak najwięcej.

Trzeba zatem powiedzieć bardzo wyraźnie: wbrew temu, co podpowiadają nasze wyobrażenia historyczne powstanie styczniowe nie ograniczyło się do ziem etnicznie polskich i litewsko-białoruskich, lecz swym zasięgiem objęło – choć w nierównym stopniu – również Ukrainę prawobrzeżną, czy – jak wtedy mówiono – Ruś. Największy zasięg i rozmach walki przybrały na Wołyniu, podczas, gdy na Podolu tamtejsi zachowawczy politycy do wybuchu powstania nie dopuścili w ogóle. Niektóre oddziały dzięki swej liczebności oraz talentom wojskowym dowódców utrzymywały się od kilku dni do trzech tygodni, jednak inne były rozbijane jeszcze zanim udało im się na dobre sformować.

Powstanie na Ukrainie należy zestawiać z powstaniem na Litwie, po pierwsze dlatego, iż obie krainy stanowiły – z małymi wyjątkami – ziemie etnicznie niepolskie, a po wtóre funkcjonowały w ramach tego samego organizmu politycznego – carskiej Rosji. Królestwo polskie stanowiło byt odrębny, czego w obu przypadkach odmiennie przebiegający proces uwłaszczenia chłopów dał solidny dowód.

Dlaczego zatem w przeciwieństwie do ziem litewsko-białoruskich, na których poszczególne oddziały walczyły po kilka miesięcy, a powstanie trwało w sumie prawie rok – do pełnej rocznicy zabrakło dosłownie kliku dni – irredenta na Ukrainie ograniczyła się w zasadzie do maja 1863? Powodów należy wymienić kilka.

Przede wszystkim element polski na Ukrainie był dużo słabszy niż na Litwie. Obok 5 milionów ludności prawosławnej – wyznanie było jeszcze podówczas wyznacznikiem tożsamości – i 600 tys. osób wyznania mojżeszowego obszar ten zamieszkiwało jedynie 500 tys. rzymskich katolików. Innymi słowy na jednego Polaka przypadało średnio 11 nie-Polaków. W tej sytuacji trudno było mobilizować masy szlachecko-chłopskie do powstania zbrojnego, ponieważ ich przedstawiciele byli od siebie oddzieleni morzem ludności, dla której cała impreza stanowiła przedsięwzięcie obliczone na realizację postulatów obcych czy nawet wrogich.

Po wtóre inaczej przedstawiała się struktura wewnątrzspołeczna szlachty na ziemiach ukrainnych, niż na Litwie. Na północy większy był odsetek drobnej, często zdeklasowanej szlachty (jednodworców) – przypominającej znanych nam z Pana Tadeusza Dobrzyńskich – która z jednej strony, rozumiejąc konieczność przyciągnięcia chłopów do sprawy polskiej, a z drugiej nie będąc uzależnioną ekonomicznie od pańszczyzny, liczniej sympatyzowała z łączącym w swych postulatach sprawę niepodległości i uwłaszczenia stronnictwem ruchu. Tymczasem to, co dla szlachcica-inteligenta stawało się coraz bardziej oczywiste, było nie do zaakceptowania dla ziemianina, tkwiącego korzeniami w feudalizmie. Nie tylko pragnął on zachowania dotychczasowego porządku społecznego, ale nie wahał się w imię takiego konserwatyzmu rezygnować z walki o niepodległość, sugerując, że można ją z carem wynegocjować, albo też odłożyć ad acta, czekając na bardziej sprzyjający układ sił w Europie. Odsetek ziemian był na Ukrainie wyższy niż na Litwie.

Wyżej wymienione czynniki powodowały, iż wszelki zryw niepodległościowy miał na Ukrainie mniejsze szanse powodzenia niż gdzie indziej. Nie umknęły one uwagi organizatorom powstania i sprawiły, że powstanie styczniowe na tych ziemiach winno nosić miano… majowego

Latem 1862 z inicjatywy czerwonych – jak zaczęto nazywać demokratycznych niepodległościowców – zawiązał się w Kijowie Komitet Prowincjonalny, mający przygotować powstanie na Rusi. Należy przy tym podkreślić, iż przymiotnik „prowincjonalny” nie miał wtedy charakteru pejoratywnego i znaczył tyle, co „dotyczący prowincji”. Prowincji Polski – za którą słusznie, bądź nie – uznawano Ukrainę. Na czele owej konspiracyjnej organizacji stanął czele Edmund Różycki – były podpułkownik wojsk carskich, syn Karola, dowódcy walczącego w powstaniu listopadowym. Wiadomo również, że zasiadał w nim dr Izydor Kopernicki, znany później na całą Europę antropolog i etnograf, którego piękne epitafium podziwiać można w kościele św. Anny w Krakowie, a także związany z chłopomanami student Uniwersytetu Kijowskiego – Antoni Jurjewicz.

Hołdując przekonaniu, iż bez pomocy Warszawy – głównie ze względów kadrowych – nie uda się dobrze przygotować powstania na Ukrainie, postanowił Różycki podporządkować Komitet Prowincjonalny Komitetowi Centralnemu Warszawskiemu, będącego swoistym rządem podziemnego państwa polskiego. Obie organizacje obiecały sobie wzajemną wyłączność, co wyrażało się tym, że komitet warszawski miał być jedynym zwierzchnikiem pierwszego, a komitet Różyckiego jedynym legalnym przedstawicielem drugiego. Władze w Kijowie miały też samodzielnie zdecydować o terminie wybuchu powstania, gdyby okazało się, że Ruś nie jest gotowa na równi z Królestwem i Litwą. Było to realistyczne podejście do specyfiki ukraińskiej. Instrukcja, jaką przy okazji otrzymał Komitet Prowincjonalny, nakazywała m.in. „w masie ludności polskiej wyrobić gotowość do powstania”, ochotników zaś „werbować w jak najznaczniejszej ilości i używać ich do propagandy na polu ludowym”. Jak widać, główną troską dla organizatorów powstania była reakcja chłopów.

W momencie wybuchu powstania doszło do pewnych istotnych zmian w nazewnictwie najważniejszych organizacji, o których mowa. I tak Komitet Centralny Narodowy stał się (Tymczasowym) Rządem Narodowym, a Komitet Prowincjonalny – Wydziałem Prowincjonalnym Rusi.

Naczelnik Warszawy oraz faktyczny prezes Rządu Narodowego Stefan Bobrowski próbował nakłonić Różyckiego, aby ten wystąpił zbrojnie w marcu. Ten jednak odmówił, motywując to po raz kolejny brakiem gotowości Ukrainy. Wydział Prowincjonalny dostał wolną rękę w kwestii określenia daty rozpoczęcia walk i z prawa swego skorzystał. A ponieważ pacta sunt servanda, Bobrowski musiał ustąpić.

Nie należy wszak podejrzewać Różyckiego o to, iż grał na zwłokę powodowany tchórzostwem czy kunktatorstwem. Już niedługo jego czyny miały pokazać, jak dalekie od prawdy o nim byłyby podobne słowa.

W kwietniu 1863 wraz z generałem Józefem Wysockim, który tymczasem został jego wojskowym zwierzchnikiem oraz ze znanym z późniejszej działalności w ruchu narodowym Zygmuntem Miłkowskim odbył naradę wojenną w Sidorowie. Postanowiono na niej, że poruszenie Ukrainy zostanie przez nich zrealizowane w ramach trzech skoordynowanych działań. Zacząć miał Różycki, pobudzając do walki Wołyń. Później miałby się do niego przyłączyć wkraczający z Galicji Wysocki, a całości dopełniłby atak oddziału Miłkowskiego z terenu Rumunii. Termin rozpoczęcia działań na Wołyniu wyznaczono na 8 maja.

Według jednego z pamiętnikarzy tego dnia udało się Różyckiemu zgromadzić na uroczysku „Pustocha” nad rzeką Teterew 850-osobowy oddział konny. To, że dowódca zdecydował się na walkę przy użyciu kawalerii miało się okazać w warunkach topograficznych Wołynia zbawienne. Płaskość terenu umożliwia tu jeździe skuteczną szarże, natomiast względny brak lasów wymusza na partyzantach gotowość szybkiej ucieczki, której piechota zapewnić nie może.

Zagon kawalerii Różyckiego (znany również jako jazda wołyńska albo Wołyńcy) nie był jedynym, jaki wystąpił w tym czasie. Jednocześnie bowiem wyruszył z Kijowa oddział Władysława Rudnickiego, rozbity wkrótce po zaciekłej bitwie o Borodziankę. Z Żytomierza natomiast wyruszyła partia Jana Chranickiego, której zadaniem – przez pewien czas realizowanym – było dogonić Różyckiego i flankować go z prawej strony. Następnego dnia w okolicach Berdyczowa ujawnił się oddział pod dowództwem prawosławnego szlachcica – Płatona Krzyżnowskiego. Los tego dzielnego żołnierza był nie do pozazdroszczenia. Po tygodniu walk został on pokonany pod Bułajem, a następnie aresztowany, przy czym warto wspomnieć, że już wcześniej przebywał w więzieniu za udział w powstaniu listopadowym. Poddanego śledztwu i skazanego na śmierć Krzyżanowskiego Rosjanie zgładzili na terenie kijowskiej cytadeli.

Wszystkie te oddziały ogłaszały chłopom ukraińskim skierowany do nich manifest powstańczy, tzw. Złotą Hramotę. Z perspektywy czasu należy stwierdzić, że ten pisany złotym czcionkami dokument był świadectwem wielkiej mądrości politycznej Wydziału Prowincjonalnego. Przede wszystkim oddawał on miejscowemu chłopu użytkowaną ziemię na własność. Bezrolni mieli w przyszłości dostać nadział gruntu od państwa. Jednocześnie potwierdzono zupełną swobodę wyznania, „jakiego kto się trzyma”. Kler prawosławny miał być wzięty pod opiekę państwa i otrzymywać stałe wynagrodzenie. W zamian oczekiwano od chłopa, że przyłączy się do powstania.

Okazało się jednak, że te właśnie rachuby zawiodły. I choć zdarzało się, że powstańcy byli witani przez włościan chlebem i solą, to na ogół przyjmowano ich niechętnie. Najbardziej dramatyczny los stał się udziałem niewielkiej grupy młodzieńców, wśród których znalazł się znany nam już Antoni Jurjewicz. Wyruszywszy z Kijowa, chodzili od wsi do wsi ubrani w konfederatki. Witano ich różnie, ale bez agresji. W Sołowiówce niedaleko Korostyszewa napadli ich miejscowi chłopi, uprzednio podburzeni przez władze. 12 zostało zabitych, a 9 wydano władzy. Wśród tej drugiej grupy był Jurjewicz, osadzony podobnie, jak Krzyżanowski, w kijowskiej cytadeli, aczkolwiek dalej powiodło mu się lepiej. Nie czekając z założonymi rękami na wyrok, najpierw usiłował wyważyć kraty w oknach, a gdy to się nie udało – wydrążył tunel, którym uciekł na wolność. Opuściwszy kraj, prowadził ożywioną działalność patriotyczną wszędzie tam, gdzie widział możliwości politycznego działania na rzecz sprawy polskiej. Jednak w 1867 otworzyły mu się otrzymane w Sołowiówce rany. W krótki czas potem umarł w Paryżu, gdzie został pochowany. Piękny życiorys tego człowieka jest w zasadzie gotowym scenariuszem filmu.

Tymczasem jazda wołyńska pod dowództwem Edmunda Różyckiego święciła tryumfy. Bez walki udało jej się zająć miasteczko Lubar, przepięknie uwiecznione w grafice przez Napoleona Ordę, a następnie Połonne, w którym być może straciła zbyt dużo czasu. Swój chrzest bojowy oddział przeszedł w czasie dwudniowej bitwy o Miropol (16-17 V) nad rzeką Słuczą. Manewr stanowił okazję, by połączyć się ze słabnącą partią Jana Chranickiego, do czego w rezultacie nie doszło. Sama bitwa dobrze ilustruje wojskową intuicję Różyckiego. Atakując od zachodu wyparł on Rosjan za Słucz i przeszedł rzekę. Nieprzyjaciel wycofywał się – niby w nieładzie – jednakże w rzeczywistości po to, by wciągnąć powstańców w pułapkę. Nie dał się przechytrzyć dowódca Wołyńców i powstrzymał się od ataku. Następnego dnia znowu rzucił swoje wojsko do natarcia i zajął wschodni brzeg Słuczy, jednak wobec zbyt licznych sił rosyjskich, postanowił wycofać się na pozycję zajmowaną przed bitwą.

Po tych wydarzeniach skierował Różycki swój oddział na południe tak, by nieco odskoczyć Rosjanom. Tymczasem pod Worobijówką natknął się na inny oddział nieprzyjacielski. Szczęście sprzyjało mu jednak bardziej, niż pod Miropolem: wygrał bitwę i wziął do niewoli 39 Moskali. Następnie wyruszył w kierunku Podola celem wybadania, na jakie wsparcie może tam liczyć. Pamiętamy jednak, że Podole dotąd ani drgnęło i tak też było teraz, chociaż do Wołyńców przyłączyło się 60 tam osób, nie aprobujących tchórzliwej postawy władz lokalnych. Tak powiększony oddział natrafił w czasie swego rajdu na jar Hańczarycha, w którym według proroctwa Wernyhory miał rozegrać się ostateczny bój z Rosjanami. Rosjan co prawda nie znaleziono, ale wiemy, że powstańcy byli bardzo pokrzepieni na duchu.

Jednakże dalszy pobyt na Podolu mijał się z celem. O zwycięstwach Różyckiego zaalarmowane musiałby być już przynajmniej władze guberni, on sam tysiącami nie rozporządzał, powstanie ukraińskie dogasało, a Wysocki nie wkraczał. W tej sytuacji zdecydował się wyjść mu naprzeciw, a gdyby go nie spotkał – przebić się do Galicji.

Wkrótce przyłączyła się doń niewielka grupa powstańców ocalałych z rzezi oddziałów Chranickiego i Ciechońskiego pod Mińkowcami, co tylko utwierdziło Różyckiego w przekonaniu o słuszności podjętej decyzji – zrozumiał, że wokół niego zaczyna się robić pusto i lada moment ze wszystkich stron uderzą Rosjanie. Następnego dnia, maszerując na południowy zachód, Różycki istotnie natknął się na nieprzyjaciela w miejscowości Salicha. Był 26 maja 1863 roku…

Zostawił już wieś za sobą, gdy o pojawieniu się wroga zaalarmowały czujki straży tylnej. Miał do dyspozycji 260 ludzi, Rosjanie ok. 3 razy więcej, chociaż ich dokładnej liczby nie znał. Wiedział jednak, że nie może pozwolić sobie na długą bitwę, ponieważ przy takiej dysproporcji sił czas będzie płynąć na jego niekorzyść. Postanowił zatem działać szybko. Przede wszystkim zawrócił na wschód i ustawił się frontem do nadciągającego wroga, formując dwie linie jazdy, w trzeciej umieszczając rannych i tabory. Lewą flanką oparł się o błotnisty wąwóz, zabezpieczając się z tej strony przed okrążeniem. Nie czekając, aż na pole bitwy przybędzie moskiewska piechota, wydał rozkaz ataku. Zadudniła ziemia pod kopytami nieustraszonych Wołyńców i błysnęły w ich dłoniach straszliwe lance. Do pokonania mieli 1200 kroków pod morderczym ogniem strzelców rosyjskich. I choć nie biegli pod górę i nie pluły do nich armaty, skojarzenie z szarżą na wąwóz Somosierra nasuwa się spontanicznie. Impet uderzenia Wołyńców był ogromny – najpierw zaczęli uciekać kozacy, potem stratowani zostali strzelcy. To zaś, czego nie udało się zmieść pierwszemu szwadronowi, porwał drugi i tak całe kłębowisko wpadło do wsi Salicha, gdzie podekscytowani zwycięstwem powstańcy pozsiadawszy z koni, pieszo po domach kłuli Moskali lancami. 3 roty rosyjskie, które pojawiły się w międzyczasie nie miały nawet odwagi podejść. Zginał dowódca rosyjski – kapitan Łomonosow, a oficer nazwiskiem Michnow był tak przerażony natarciem, że całą bitwę przesiedział pod mostem, za co później dostał sąd wojenny…

Droga do granicy galicyjskiej stała otworem. Różycki przekroczył ją 28 maja we wsi Szczęsnówka, po czym oddział swój rozpuścił. Jazda wołyńska opuszczała Ukrainę niepokonana, a kampanię przez nią stoczoną należy bez cienia przesady uznać za jedną z najbardziej błyskotliwych w całym powstaniu styczniowym.

Po Salisze walki na Rusi zamarły na cały czerwiec. Jednak Rząd Narodowy nie rezygnował z planów poruszenia ziem ukrainnych na nowo, mimo iż po upadku powstania majowego perspektywy dalszej walki nie nastrajały optymizmem. W końcu generał Wysocki zreflektował się, że zgodnie z umową zawartą w Sidorowie zobowiązał się wkroczyć na Wołyń. Jak pokpiwa sobie Stefan Kieniewicz w swoim opus magnum „Powstanie styczniowe” – wyprawa ta była szykowana od 6 miesięcy, spóźniona zaś o 6 tygodni, tyle bowiem minęło od czasu, kiedy Różycki przekroczył granicę austriacką. Wysocki podzielił swój oddział (ok. 1700 ludzi) na 3 grupy, które miały wziąć w kleszcze komorę celną w Radziwiłłowie, zająć ją i ulokować w niej swoją bazę. Plan był dobry, jednak zawiodło wykonanie. W wyniku kiepskiej koordynacji grup, pierwsza weszła zbyt wcześnie i została rozbita, a jej dowódca zginął; Wysocki, dowodzący osobiście drugą, został odparty, trzecia zaś w ogóle nie przekroczyła granicy, rozbrojona zawczasu przez Austriaków.

Bitwa radziwiłłowska (2 VII) w zasadzie wyznacza koniec powstania styczniowego na Ukrainie. Nie pomogła nominacja Różyckiego na wodza naczelnego ziem ruskich. Nie było się komu bić, brakowało pieniędzy, a struktury Rządu Narodowego zaczynały się rozpadać już nawet w Kongresówce.

A jednak chciałoby się zawołać za Elizą Orzeszkową: gloria victis! – chwała zwyciężonym! Jak bowiem przepowiedział Antoni Jurjewicz w momencie, gdy rozjuszeni chłopi z Sołowiówki chwytali za kosy i siekiery: „zginiemy, ale przynajmniej zostanie po nas pamięć”. To prawda: historia pamięta o pobitych i zakatowanych młodzieńcach w konfederatkach. I nawet jeśli zapis tamtych wydarzeń tkwi na ściśniętych kartkach jakiejś dawno zapomnianej publikacji, to przecież w końcu pojawi się ktoś, kto z bibliotecznych czeluści wyciągnie ją na światło dzienne i powie: oto ludzie, który mogą być dla nas wzorem patriotycznego poświęcenia.

Dominik Szczęsny-Kostanecki

Artykuł ukazał się pierwotnie na łamach portalu Kresy24.pl